Zwycięzca krwawą ma rację (2)

    Sambor wyjął z dzbana garść suszonych, jasnobrązowych, wyglądających jak ścinki kory, suszek grzybowych i rzuciwszy je w ogień pochylił się nad kłębem dymu, który gęsty, duszny i cuchnący otoczył jego głowę obłokiem porywającym duszę ze świata troski i codziennych znojów. Stał tak przez chwilę, a może wieczność, a że myśli rozproszył, nie wiedział już, gdzie i po co los go pogania. Nagle poczuł, że otaczający go świat rozpływa się. Doznał ulgi i wypełnił go spokój.

Leciał bezszelestnie przez żółtawy bezkres i ogarniała go wielka spokój i ukojenie. Po chwili przestrzeń zaczęła się przejaśniać i dostrzegł w dole ogromne rzesze ludzkie, płynące drogami przez śnieżne przestrzenie. Widział wyraźnie przerażone, rozgorączkowane twarze. Objuczone wozy konne i dziwne, samojezdne, dymiące pojazdy. Na poboczach dróg dostrzegł zastygłe w bezruchu ogromne cielska nieznanych mu żelaznych machin. Widział też unoszące się w powietrzu stalowe ptaki, zrzucające potworne jaja, które eksplodowały ogniem i dymem, rozrywając na strzępy ludzką gromadę. Dostrzegł też ogromny, przedziwnie zabudowany gród, przykryty czapą dymu, pod którą pięły się ku górze jęzory ognia. Widział wokół ziejące ogniem rury, stojące na ziemi lub toczące się na żelaznych żukach. Patrzył i czuł całą swą istnością straszliwy strach, odwieczną, demoniczną grozę wypełzające z ludzkiej duszy i zmieniającą świat w płonący stos okrutnej ofiary. Czuł, że jego czas braterstwa z Naturą, zmieni się w czas wydziedziczenia…

Ciałem Sambora wstrząsnął nagły spazm i poczuł, jak przez mroczny tunel opada w dół. Ocknął się krzycząc i wymachując rękoma przed płonącym na polepie chaty ogniskiem. Ida uniosła się z leża i w przerażeniu wpatrywała się w niepojęty taniec swego męża. A ten, z szeroko rozwartymi oczami śledził mroczny pejzaż swego przyrodzonego świata i wiedział już, że w wyprawie po wiedzę trafił w zły tunel pozaziemskiej krainy, w złą przestrzeń kołowrotu zdarzeń, zapewne w przyszłość, w czekający jego świat koszmar wojny i zagłady. A on musiał pracować z mocami podziemi, duchami przodków i strażnikami ich obecnego świata, bogami ziemi i nieba, siłami kosmosu, co ludzkie postacie przybrawszy i mową człowieczą władając mogli wlać światło wiedzy w duszę śmiałka, który w tajemną Księgą Życia zaglądać miał czelność i los wyzywać na pojedynek. Wiedział, już, że nie będzie tak łatwo z losem brać się za bary i ze śmiercią twarzą w twarz stanąwszy dać jej odpór skuteczny…

– Umykaj zaraz z dzieckiem, bo złe moce zabiorą ci duszę i zemrzesz bezwolny wraz z nami, rozsiekany przez rogatych żeglarzy. Zmiłuj się nad dzieckiem, jeśli mnie nie możesz ocalić – załkała cicho konająca Ida.

Przytomny i dziwnie silny wysłuchał Sambor lamentu swej kobiety. Czuł w swej głowie jasność i moc, czuł nadchodzący lot w krainę duchów, gdzie dana mu będzie wiedza, co ma czynić, aby rodzinę i wioskową społeczność ocalić. Bez słowa zebrał z kamiennego blatu kilka podpłomyków i dzban z wodą. Podszedł do legowiska i zapytał leżącą Idę, czy może wstać i schronić się wraz z nim i synkiem w pobliskim lesie. Patrzył na nią wielkimi oczyma pełnymi miłości i mocy.

– Nie wstanę, bo życie ze mnie uchodzi i czuję, że to czas mego odejścia. Zabierz tylko chłopca, mnie ostaw, wkrótce ducha wyzionę – mówiła Ida, patrząc przenikliwie i z wielką determinacją na Sambora.

Postawił dzban i podpłomyki na ziemi. Klęknął przy legowisku i położył ręce na rozpalonym brzuchu kobiety. Zamknął oczy i zaczął śpiewać pieśń, którą usłyszał kiedyś w sobie, gdy leżał samotnie pod zwalistym dębem – opiekunem. Wiedział, że to miejsce święte, a święte miejsce daje wgląd w sprawy tajne dla zjadaczy podpłomyków, mięsa i rzepy, dla mrówek ciągnących na dwóch nogach sochę za wołem. Wiedział, bowiem, że kto z kim przestaje, takim się staje…

Świat znowu odpłynął w niebyt, a Sambor zobaczył teraz siebie stającego pod olbrzymim dębem, rosnącym samotnie na ukwieconej łące. Stał pod dębem i prowadził niemą rozmowę z niezwykłą postacią. Była to istota na pierwszy rzut oka przerażająca, lecz Sambor odczuwał głęboki spokój i synowską ufność. Potężny, trzymetrowy, rogaty i pokryty rudawym runem włosów mężczyzna, stał przed nim na capich nogach. W ręku trzymał siringę, przedmiot podobny do schodkowej palisady. Sambor wiedział, że ów przedmiot był źródłem pieśni, która brzmiała w jego głowie. Kiedy pieśń ucichła, usłyszał w pustce wypełnionej przejrzystą ciszą bezsłowny głos. Głos był ciepłym, kryształowym falowaniem ciszy:

– Jestem Panem Natury. Mam swych poddanych w krainie ducha, a jednym z nich jest wasz Świętowit, Perunem też zwany, pan wojny i krwi, lecz także światła i męskiej, heroicznej mocy przemiany oblicza świata. On daje moc wojownikom. Ja zaś jestem wirem energii Słońca, która przepływając przez tę Ziemię, te drzewa, trawy, kamienie, kwiaty, wody, ludzkie i zwierzęce ciała jest pieśnią życia, pieśnią chwały tworzenia i zagłady, odwiecznej reintegracji. Jestem ten, który jest z was i dla was, który rodzi się i umiera, by żyć wiecznie i wiecznie chronić to, co żywe, aby pięło się ku słońcu, ku światłu, ku Jedności i Harmonii przedwiecznej, która była na początku, a będzie też i na końcu, a koniec początkiem się stanie, a życie wiecznym odnawianiem światów, pulsowanie serca wielkiego Wszechbytu. Daję ci teraz moc obrony przed nasieniem cierpienia i chaosu. Przyjmij dar i zrób z niego użytek, ku chwale niezłomnej pieśni życia, a użyj go tak, jak serce ci dyktuje…

Czy to zawsze brzmieć będzie w mych uszach, teraz i zawsze, kiedy się wcielę w materialną powłokę, zawitam na ziemi, na tym kosmicznym bolidzie, co pruje pustkę uniwersum, zamyka w sobie energię i pamięć o tym, co mają na celu metamorfozy tej wielorakiej, żywej całości, co się rozwija, ale ku czemu, a też co znaczy, jaka jest jej przyczyna i jaki cel, oto pytanie… Czy kiedykolwiek, jak tu się zjawię, zawsze będą zagadki, dziwaczne postacie, symbole czegoś, co bardziej ukrywają, niż wyrażają, tajemnicy, co wabi, ale każe żyć w poczekalni przed swym, wyzwalającym i jednoczącym z całością wszechbytu, odsłonięciem twarzy…

– Czy jesteś gotów na spotkanie Prawdy, czy wolisz żyć w teatrze symboli, w wielkim spektaklu barowania się sił, za którymi stoi ciemność i gniew, czy chcesz poznać Prawdę, co jest straszna, jak wir światła, w którym nie ma ludzkiego porządku, a jeno prawo odwieczne, co wszystko niszczy, kiedy czas się wypełni, a z mierzwy starego powołuje do życia nowe, którego cel zawsze zakryty, którego droga zawsze w nieznane. A zatem – Prawda, co wyzwala, zabiera kształt indywidualny, roztapia we Wszechbycie, czy walka z demonami ciemności materialnego wcielenia, co zapewnia wieczny powrót światów, form i dramatów? – Rzekł Pan Natury i odszedł za widnokres…

Na to Sambor nie miał odpowiedzi, łaknął walki i zwycięstwa. (Cdn.)

 

                                       Antoni Kozłowski

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*