Śląscy bohaterowie. Emanuel Baron (1)

Pragnę podziękować rodzinie – żonie bohatera opowieści oraz wnukowi, panu Mateuszowi Baronowi, za udostępnienie materiałów, na podstawie których można było opracować cykl wspomnień o panu Emanuelu i jego trudnej drodze do wolnej Polski.

 

Trudne początki w niechcianej armii

Jak wszyscy Ślązacy, tak i młody, 18-letni Emanuel siłą został wcielony w szeregi żołnierzy armii niemieckiej. Swoją służbę w niechcianej armii rozpoczął w jednostce kirasjerów. Po odbyciu tak zwanego okresu unitarnego, a więc przeszkolenia i zaprzysiężenia, został skierowany do Francji. Trzeba przyznać, mogło być gorzej, wspomina w swoim pamiętniku. Większość jego kolegów skierowano na front wschodni, Emanuela jak i kilku jego kamratów skierowano właśnie do Francji. Jak wynika ze wspomnień, rozlokowano ich w starych zniszczonych koszarach, które należały jeszcze niedawno do armii francuskiej. Jak wspomina młody żołnierz, posiadały one jedną – podstawową – wadę, brakowało w nich szyb w oknach, a wiało tam wówczas sakramencko, w dodatku był początek grudnia. Długo nie zagrzali tam miejsca, niebawem zostali skierowani do akcji, mającej na celu obsadzenie miasta Chatearoux. Była to miejscowość, licząca wówczas około 200 tys. mieszkańców. Po wejściu do miasta po raz kolejny zostali rozlokowani w koszarach. Niedługo potem przetransportowano ich jednostkę na wybrzeże francuskie, nad Atlantyk. Emanuel został wyznaczony do służby na tak zwanym punkcie obrony.

„Był to wysunięty posterunek nad samym brzegiem Atlantyku, służba była bardzo wyczerpująca, było nas niewielu częste warty i bardzo mało snu. Nasz tak zwany Stitzpunkt był posterunkiem o zaostrzonej dyscyplinie. Dowódca, starszy sierżant, miał do dyspozycji cztery drużyny. Pluton miał za zadanie w przypadku ataku obronę 2-kilometrowego odcinka do czasu przybycia posiłków.” Na tym wysuniętym odcinku przyszło spędzić panu Emanuelowi pół roku, ciężka i wyczerpująca to była służba, często słuchając wypowiedzi swoich kolegów z innych posterunków – zazdrościli im, oni czasami dostawali nawet przepustki do Nantes. Na ich przyczółku nie mogło być o tym mowy, przyszła jednak kolej na odpoczynek i czas na urlop. „Trzeba było jechać – wspomina pan Emanuel – w pełnym rynsztunku, z plecakiem i karabinem. Dwa tygodnie urlopu minęły bardzo szybko, był lipiec 1943 roku. Po powrocie okazało się, że 94. dywizja,  w której służył, wyjechała do Włoch.

Jednostka została rozlokowana w pobliżu Mediolanu i gdy wraz z czterema innymi urlopowiczami dotarli w końcu na miejsce, zostali w szczególny sposób powitani przez swoich przełożonych. „Nie obyło się bez ostrej musztry i innych wymyślnych kar, nie podobało się przełożonym to, że żołnierze na rowerach, bo byliśmy jednostką tak zwanych Fahrradschwadron, musieli przemierzać całe Alpy, a my wtedy opalaliśmy się na plaży. Niebawem mieliśmy się dowiedzieć, w jakim to celu tak pośpiesznie przerzucono nas do Włoch. Otóż, jak wynikało z doniesień wywiadu niemieckiego, wkrótce miało dojść do wybuchu powstania, którym kierować miał niejaki marszałek Giovanni Bodoglio.” Oddziały, w których służył pan Emanuel, brały udział w tłumieniu powstania. Jak wynika ze wspomnień walki nie trwały długo, a w ręce Niemców wpadły cenne łupy w postaci broni i amunicji. Po stłumieniu powstania, jednostka otrzymała rozkaz przemarszu na południe Włoch, oczywiście całą trasę przemierzyć im przyszło na rowerach a na każdy pojazd dołożono po dwie skrzynki amunicji albo karabin maszynowy plus dotychczasowy ekwipunek. Podróż, a raczej droga przez mękę, odbywała się wzdłuż Morza Tyrreńskiego. Odległości, które pokonywali z krótkimi przerwami co kilka dni, to średnio 60-100 kilometrów dziennie. W Istrii, gdzie zatrzymali się na nieco dłużej, zostali zaatakowani przez lotnictwo amerykańskie. „Tam przyszło nam przeżywać trudne, bardzo trudne chwile, niedługo po tym jak okopaliśmy się, zostaliśmy powtórnie zaatakowani – tym razem przez sprzężone moździerze, była to amerykańska artyleria morska, a technika ostrzału polegała na tym, że za jednym razem zostawało wystrzeliwanych 8 pocisków, pole rażenia było o wiele większe aniżeli ostrzał moździerzy konwencjonalnych.” Okopy, w których ukrywali się żołnierze były zawodnione, warunki więc bardzo trudne, za dnia nikt nie odważył się opuszczać tej jedynej osłony. Nocą co odważniejsi wychodzili i ukrywali się w pojazdach, tam byli jednak bardzo narażeni na trafienie, a co za tym idzie, pewną śmierć. „Po trzech dniach męki, związanej z siedzeniem po pas w wodzie, rozlokowano nas – pisze w swoich wspomnieniach pan Emanuel – w bunkrach niedaleko wybrzeża, bunkry były przygotowane dla czterech osób a więc tylu, ilu liczyła obsługa karabinu maszynowego, ja należałem do obsługi jednego z nich. W grupie 4 żołnierzy tylko ja byłem Ślązakiem i nie powiem, żeby mi było z tego powodu łatwo. Mieliśmy nawet pościel, były nawet kołdry, wszystko to było potwornie zawszone i tak naprawdę wszyscy, już nie tylko ja ale i dwóch Saksończyków i Westfalczyk, mieliśmy dość tej wojny. Ja byłem jednak w o wiele lepszej sytuacji. Ich czekała niewola albo śmierć, ja przy odrobinie szczęścia mogłem walczyć o to, o czym marzyłem, o wolną ojczyznę. Jakie miałem szanse na przeżycie, czy myślałem o tym? Oczywiście, nikt przecież nie chce umierać, gdy ma niespełna dwadzieścia lat. Śmierci, utraty życia, tego nie brałem nigdy pod uwagę, wiedziałem jednak o jednym i tego byłem pewien – nie zmarnuję żadnej okazji, która pozwoli mi na przedostanie się na drugą stronę…

Warto by może wspomnieć, jak wyglądał dzień powszedni podczas naszego pobytu właśnie tam. Co drugi dzień jedna dwuosobowa grupa wyruszała do wioski, aby zdobyć i poprosić o coś do jedzenia. Zapewniam – mówi pan Emanuel – że nigdy nie używaliśmy przemocy, nie prosiliśmy o wiele, a ludzie i tak dawali więcej niż było trzeba. Nie było mowy o wybrzydzaniu, jednak o jednym trzeba wiedzieć – mieli tam chleb, który w żaden sposób nie nadawał się do jedzenia, poza tym był twardy jak kamień. Był on, o czym dowiedziałem się, będąc już w niewoli, robiony z mąki kasztanowej. Raz, pamiętam – podaje we wspomnieniach pan Emanuel – udało nam się złapać prosię. Nocami, nie bacząc na zagrożenie, piekliśmy ten dar Boży, a ja układałem sobie już plany, co do najbliższej mojej przyszłości. O wiele łatwiej mi to przychodziło z pełnym żołądkiem, nie domyślałem się nawet jak blisko jest do zrealizowania moich marzeń.” (Cdn.)

Tadeusz Puchałka

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*