Praha i Příbram. Ze wspomnień (2)

Niedaleko od nas znajdował się okazały budynek Poczty Głównej. Około południa zmieniała się, strzegąca gmachu, niemiecka warta wojskowa. Było to aż dziesięciu żołnierzy w pełnym uzbrojeniu. Każdego dnia szli dwuszeregiem w kierunku placu. Po okupacji, 5. maja 1945 r., żołnierze jak zawsze maszerowali znaną drogą. Ale nim doszli na miejsce, rozwścieczeni ludzie strasznie ich pobili. Najmocniej bili ci, którzy przedtem z Niemcami współpracowali, tak to zazwyczaj już jest!

Książki szkolne ocenzurowano, portrety prezydentów Masaryka i Beneša usunięto z podręczników, a wszystko, co niewygodne dla Niemców, przekreślano grubymi liniami. Było to mocno deprymujące.

Nauczyciele byli nastawieni patriotycznie – nie zmuszali nas, byśmy uczyli się niemieckiego, tylko na wypadek różnych inspekcji musieliśmy umieć hymn Rzeszy i hymn SA, a zwłaszcza życiorys Adolfa Hitlera. Wiem, że przez cały okres okupacji nigdy nie byłam pytana podczas lekcji niemieckiego, a na świadectwie i tak miałam dwójkę (system ocen 1 – 5). Tylko stanowisko zastępczyni dyrektorki obejmowała znana kolaborantka, której wszyscy szczerze nienawidziliśmy.

Podczas wojny były zamiast pięciu klas tylko cztery, potem szkoła miejska (ponadpodstawowa) – także czteroklasowa. Niektórzy koledzy szli w roku 1943 z pierwszej klasy szkoły miejskiej bezpośrednio do gimnazjum. Musieli wówczas zdawać pro-niemieckie testy w obecności inspektora Wernera. Był to kolaborant, współpracujący z ministrem szkolnictwa, Emanuelem Moravcem. Decydował on o życiu studentów i profesorów. Po wojnie został skazany na śmierć. W gimnazjum niektórych przedmiotów uczono po niemiecku, musiało się też „hajlować” – podnosić rękę w faszystowskim pozdrowieniu. Tego wszystkiego nam, którzy pozostaliśmy w szkole miejskiej, oszczędzono. Stąd tato wcale mnie nie naciskał, abym w takich okolicznościach zdawała do gimnazjum. Sam nigdy ręki, jak hitlerowiec, nie podniósł, choć miał niemieckiego szefa. Ryzykował, ale nie uległ.

Praska Poczta Główna i tablica, poświęcona poległym jej pracownikom. Jedni konspirowali, inni walczyli o wyzwolenie miasta w maju 1945 roku 

Przez cały okres wojny każdego wieczora musieliśmy zaciemniać wszystkie okna, by w przypadku bombardowania siły lotnicze nie widziały celu. Podczas chwil zagrożenia włączano syreny. Pierwszy sygnał informował, iż samoloty zbliżają się do naszego terytorium. Drugi, iż już nad nim są, zaś trzeci o właściwym niebezpieczeństwie bombardowania. 14. lutego 1945 r. doszło do zmasowanego nalotu na centrum Pragi. Atak był tak niespodziewany, że nie zdążono nas ostrzec sygnałami dźwiękowymi, iż za chwilę posypią się bomby. Wedle powojennych informacji historyków, część wielkiej amerykańskiej wyprawy bombowej, startującej z lotnisk w Anglii, przypadkowo trafiła nad terytorium Czech, nie wiedząc zupełnie, gdzie się znajduje. Zamiast właściwego celu – Drezna – zbombardowano Pragę! Mnóstwo ludzi zginęło w swoich domach. Ginęli też na ulicach, gdy usiłowali wypatrzyć dla siebie jakieś schronienie. Oprócz Śródmieścia naloty skierowane były często na centra przemysłu zbrojeniowego, rafinerie, węzły kolejowe itd.

25. marca 1945 r. doszło do wielkiego bombardowania Pragi i jej okolic. Atakowano przemysłową część miasta i lotnisko. Byliśmy ostatnią nadzieją Rzeszy Niemieckiej i ostatnim miejscem, gdzie przemysł zbrojeniowy jeszcze dla niej pracował.

Od tego czasu – nawet gdy dorosłam i słyszałam tylko syreny, oznajmiające południe – cała się trzęsłam.

Ciekawe, że nasze ziemie po wyzwoleniu bombardowały wciąż sowieckie samoloty, choć zawieszenie broni zostało już podpisane.

Pragę wyzwoliła armia ukraińskiego generała Własowa. Jako pierwsza zdobyła miasto, za cenę dużych strat i ofiar. Było dla nas faktem szokującym, iż ta właśnie armia za wyswobodzenie Pragi została wybita niemal do nogi. I nigdy nie śmiało się mówić o tym, kto właściwie nas oswobodził.

Po niejakim czasie jako pierwsze pojawiły się na placu Jiřiho z Poděbrad sowieckie czołgi. W niewybredny sposób żołnierze wezwali prażan do rozbierania barykad, ponieważ nie mogli przez nie przejechać. Nagle odezwały się strzały, żołnierze wyćwiczonym słuchem szybko zlokalizowali miejsce, skąd padły. Strzelano zza szklanego zegara naszego kościoła, wzniesionego przez architekta Plečnika.

W kamienicy, gdzie naprzeciw nas mieszkały żydowskie rodziny, także byli Niemcy. Ci strzelali wcześniej do ludzi, stawiających barykady. Niektórzy z tych, którzy wznosili zapory, zaczęli znosić nagrobne kamienie z pobliskiego żydowskiego cmentarza. Tato musiał interweniować i na takie lekceważenie zmarłych nie pozwolił.

Ze wszystkich sił Niemcy bronili się jeszcze i bombardowali Pragę do samego końca. Wówczas właśnie doszło do zniszczenia naszych cennych zabytków, w tym staromiejskiego Ratusza.

Mój ojciec przez całą okupację współpracował z podziemiem. Ryzykowało się dużo i często niepotrzebnie. Był na przykład wysłany na budowę przy Václavském náměstí, gdzie miał przekazać coś ważnego zupełnie obcemu człowiekowi. Skąd mógł wiedzieć, czy to nie prowokator?

Pewnej nocy wezwano go do rozstrzygnięcia trudnej sytuacji. Jakaś nieodpowiedzialna grupa konspiracyjna chciała wysadzić w powietrze jeden z praskich mostów; zupełnie bezmyślny i nietrafiony pomysł! Ojciec musiał szybko się z nimi spotkać i wybić z głów przygotowanie takiego zamachu. Na szczęście się udało.

Przez cały okres wojny podziemiu pomagała Niemka, pracownica jednego z urzędów. Już po wyzwoleniu tato otrzymał wiadomość, że szykuje się na nią jakaś grupa Czechów, chcąc jej odebrać dobrze wyposażone mieszkanie. Toteż musiał wybrać się do mieszkania owej Niemki. Rozwścieczony tłum nie chciał go przepuścić. „Jestem z policji!” – zawołał ojciec, tłum ustąpił a tato zabrał kobietę w bezpieczne miejsce.

W podziemiu ojciec nosił pseudonim „Hodinář” („Zegarmistrz”). Po wyzwoleniu nie mógł z jakiegoś powodu stawić się na pierwsze spotkanie działaczy podziemia i podszył się pod niego jeden z kolegów. To on zyskał potem nagrody. Tato nie przejął się tym i twierdził, iż właściwie wszystko jedno, kto je otrzymał, bo ów przyjaciel również zdziałał dużo dobrego.

Ojciec był czynnym członkiem Partii Socjaldemokratycznej. Niemcy oczywiście dysponowali imienną listą wszystkich uczestników ostatniego spotkania i zaczęły się aresztowania wedle alfabetu. Gdy niemal przed końcem wojny tato dostał wiadomość, że w nocy po niego przyjadą, był markotny i cichy. Przyjechali naprawdę, ale aresztowali pana Pika, który mieszkał w naszym domu i był na liście tuż przed ojcem. Tato nazywał się Emil Strnad i miał wówczas ogromne szczęście.

Wojna się skończyła. Nasze granice wróciły niemal do pierwotnej postaci. W niesamowicie szybkim tempie sytuacja ulegała poprawie. Pomogła nam amerykańska UNRRA swymi zapasami żywności, przeznaczonymi pierwotnie dla żołnierzy USA. Raptem mieliśmy w bród jadła w konserwach, papierosy, czekoladę, mleko w proszku, dżemy, suszone owoce… I mimo iż wartość tych potraw nie była najwyższa, to i tak byliśmy niebywale wdzięczni za tę pomoc, która tak urozmaiciła nasz chudy jadłospis.

Organizacja ojca poprosiła go, by spisał jej historię. Tato tym razem jednak odmówił, miał dużo pracy wobec nowych wyzwań.

Czeska Rada Narodowa w Pradze już 11. maja 1945 r. mianowała go bowiem swym przedstawicielem na Czechy i Morawy jako członka Partii Socjaldemokratycznej i tam czekało go mnóstwo roboty.

W dodatku zwróciła się do niego Szwecja o pomoc przy zakładaniu spółdzielni produkcyjnych, które wytwarzałyby artykuły pierwszej potrzeby, gdyż dobrze były Szwedom znane jego świetne ekspertyzy w tej dziedzinie. Ojciec się nie zgodził – nie chciał opuszczać ziemi, gdzie się urodził i gdzie po wyzwoleniu czekało go mnóstwo, wymagającej profesjonalizmu i odpowiedzialności pracy, która miała przynieść rozwój naszemu krajowi. (Cdn.)

Na pierwszym zdjęciu – zbombardowany praski Ratusz.

Eva Prajzlerová

Praha, Česká republika

Fotografie (prócz Ratusza) – Autorka

Tłum z j. czeskiego

Lech L. Przychodzki

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*