Kreacja, czyli wyjście z labiryntu, nasze votum przeciw zbydlęceniu i nicości…

 

 1024px-atheneum_gedanense_novum_w_gdanskuNaprawdę umiemy mówić tylko przez nasze obrazy.

Vincent van Gogh

 

Malarstwo jest milczącą poezją, a poezja – mówiącym malarstwem.

Simonides

 

A było to tak… Zacząłem malować, kiedy, w pełni świadomie, jako nieadekwatny do marnej roli „urzędowego rejestratora zgonów”, porzuciłem studia medyczne po III roku, oczywiście w teatrze PRL, niefortunnie, bo przed Wigilią, świętem rodzinnym i już wiedziałem, że nie będzie to święto „sielskie, anielskie”, bowiem moja decyzja będzie tą właśnie łyżką dziegciu, która zepsuje, definitywnie zdesakralizuje świąteczną idyllę… Ale cóż, miałem robić, nie pasowałem na przyjęcie roli finalnej po ukończeniu tychże studiów, jak pies nie pasował na kandydata na kurs tańca. Za dużo było w duchu i dydaktyce akademickiej podania tej, ex definitione, hipokratesowskiej wiedzy w formie prostackiej bezduszności, doktryny i biurokracji, co permanentnie mnie odstręczało i demotywowało w poczynaniach studenckich… Jednakże, nim zrezygnowałem z „upodlonej ścieżki Hipokratesa”,  zdarzył się epizod kabaretowy, bowiem jedno zrobiłem w sposób niedościgniony, a więc jako jedyny w historii Alma Mater miałem egzamin komisyjny z PNP, czyli podstaw nauk politycznych, bowiem na pierwszych zajęciach wygłosiłem sentencję: – „W szkole wykłada się nauki ścisłe, a nie zaklęcia magiczne, a to, co jest tu nam podawane, to czysta magia, myślenie życzeniowe, wystarczy pojechać nad Sekwanę czy Ren, aby zweryfikować te „duby smalone”, więc nie będę uwłaczał swemu poczuciu racjonalności”. Zero fanfaronady antykomuszej, elegancka eksplikacja, ale asystent nie był w ciemię, nawet to dialektyczne, bity, zatem dostałem zakaz uczęszczania na zajęcia i skierowanie na termin komisyjny. Ucieszyłem się, doczekałem i zdałem w cuglach, odpowiedziałem na dwa pytania: co to jest demokracja parlamentarna, oraz jakich znam przedstawicieli socjalizmu utopijnego, bo trudno nie odpowiedzieć w na kwestie elementarne…

Ale mnie męczyło wszystko, co widziałem na zajęciach, zwłaszcza z propedeutyki interny i sekcjach anatomopatologicznych, chamstwo i bezduszność, brak szacunku do człowieka, jako bytu cielesno-duchhowego, cyniczny, rutyniarski stosunek do pacjentów, czyli nosicieli chorób, a nie cierpiących ludzi, tak… Czara goryczy się przepełniła, wolałem być „złym szewcem, bo jego błąd owocuje bąblem na pięcie, niż złym lekarzem, gdzie błąd, to cofnięcie pacjentowi wizy pobytowej na planecie Ziemia”, takie dictum wysłuchała Pani Dziekan, gdym rezygnował z „medycznego cyrku”, tak…

Zacząłem malować, bowiem chciałem wyrazić, bo już się w słowie nie mieścił, swój ból, gniew i niezgodę na świat zastany (zasrany). Miałem tu szczęście, mój Dziadek był profesorem mechaniki PG, ale także malarzem, kontemplowałem emanujące spokojem i harmonią pejzaże, a ja sam, w wielu 12 lat, namalowałem na ścianie balkonu grzyb atomowy nad Hiroszimą, więc wracałem do siebie z dalekiej wycieczki, wracałem do dramatu i tajemnicy człowieka pod słońcem tej Ziemi… W domu było także wiele albumów, książek o malarstwie, katalogów wystaw i reprodukcji. Już wtedy znałem takich malarzy jak: Volss, Willem de Kooning, Jackson Pollock, Joan Mirro, Juan Matta, Konstanty Mikołaj Čiurlionis, Max Ernst, Yves Tanguy, Paul Klee, czy nasi – Kantor, Szajna i Potworowski.

Wileńska Rossa. Przy grobie K. M. Čiurlionisa v-ce naczelny SięMyśli, Lech L. Przychodzki

Wiedziałem już, sztuka tych mistrzów mnie upewniła w osobistej diagnozie, że świat po nazizmie, a pod komunizmem, rozpadł się, jak zwierciadło upadające na posadzkę, a pozostał, jako zastępcza atrapa, jedynie „chaosmos”, fałszywy kosmos, oplakatowany i epatujący ze szpalt gazet ów okrutny Moloch, potworny pejzaż rozkładu i pomieszania. Ten „świat bez Boga”, który „umarł” w Auschwitz i na Kołymie, obraz zdegradowania świata ludzkich wartości, materialnie i duchowo, owo tapetowane kolorowo wysypisko śmieci, z którego trzeba uciekać, albo przed nim jego patologią zaczadzonych ostrzegać, bowiem komunizm odczuwałem, jako „pożeracza duszy” i „demona pasającego żelazną rózgą człowiecze stada”. Aby to uświadomić, wyrazić grozę sytuacji, trzeba było używać języka dramatycznych symboli, jakich świat nie widział jeszcze, sugestywnego nawoływania, że tam, gdzie „jesteśmy przez Boga osieroceni”, sami musimy, heroicznie, bez szemrania tworzyć swój świat, dać odpór „paszczy nicości”, kreować z ducha swego i krwi uczuć swych, na gruzach idei, cywilizacji i wzniosłych przesłań poetów, z odprysków dawnych symboli, z pamięci czasów Arkadii, z heroizmu i wiary Dziadów i Ojców, tak……

I tak zacząłem żmudnie, po swojemu, bez sznytu akademickiego, z zapałem dziecka przy stosie puzzli, wydziwiając nieco i eksperymentując, pracując z wyobraźnią, czyli siłą świadomie kreującą, jak i z archaicznym „zaumem”, czyli wyprowadzałem z „otchłani duszy” na powierzchnię świadomości demoniczne i groteskowe wizje, zwały rozbitych symboli i własne koncepcje „naprawy dzbana”, co ucho swe utracił, czyli starałem się informować siebie i odbiorców, że ot – mam „klucz do wiedzy”, schody do otchłani, z której to dobywam złagodzone artystycznie, „wysublimowane” przez mój ludzki umysł, obrazy apokalipsy, wizje świata sprowadzonego do formy atrapy, etykiety zastępczej, tak…

Dodam jeszcze, iż pomiędzy przedstawieniem, wszystko jedno – realistycznym, niefiguratywnym, geometrycznym, czy biologicznie plazmatycznym lub linearnie skłębionym, a płaszczyzną obrazu, nazwać można także – „soczewką sensu”, jeśli to w pasji duch twój, wiedziony nagłym przebłyskiem sensu, eksploduje i nadaje temu formę plastycznego zapisu, powstaje nie dające się znieść obojętnie napięcie twórcze, oświecające „dotknięcie symbolicznym przesłaniem”, które sprawia, że dzieło wykracza poza estetyczną banalność, a także, iż jego kwalifikacja, jako kontynuacja, epigonizm czy transgresja, odkrywcze przekroczenie któregoś z malarskich nurtów, musi być uznana za WARTOŚĆ, za ową właśnie „odkrywczą transgresję”, za symboliczne dotknięcie Prawdy! Uznane być musi zatem, za niewspółmierną wobec zawartości wizualnej, moc przekazu i cenność obrazu!

Zatem, przedstawiając swe prace malarskie i graficzne, pozostawiam ocenie odbiorcy, tego, co pamięta czasy PRL, wie, co to strzelanie do ludzi, skrytobójcza śmierć, kolejka po papier toaletowy i kiełbasę, paszport, dla zdeterminowanych, za podpisanie „lojalki”, bezwola i beznadzieja, czy też dla tych, metrykalnie „odciętych od wiedzy z pierwszej ręki”, co zapewne myślą bezrefleksyjnie, że Powstańcy Warszawscy rozmawiali podczas boju przez „komórki”, a na wojnę szło się, jak na mecz piłkarski, a ci, co pozostali w domu oglądali sitkomy i show’y celebryckie, zostawiam własną odpowiedź: czy napięcie takie jest właściwe również moim pracom… (cdn.)

 

Antoni K.

Fot. Arkadiusz Jeleń

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*