Kontredanse z Temidą (2)

Najśmieszniejsze jednak jest to, że sąd sprawę znów przyjął, że znów zechciał się delektować jej przebiegiem i że znów zapadł jakiś śmieszny wyrok, nikogo nie kontentujący. Gdyby zaś rzecz ciut ciut się odleżała, pozew byłego kacyka prowincjonalnego powędrowałby do kosza, ponieważ anulowano socjalistyczne prawo, zakazujące krytykowania ludzi, którzy zdecydowali się figurować na świeczniku.

Równolegle z zasiadaniem na ławie oskarżonych pełniłem funkcje radnego I kadencji Rady Miejskiej, jak i funkcje dyrektora powołanego w 1991 Wydawnictwa Miejskiego. Wydawnictwo to, acz wkrótce zlikwidowane ze względu na konieczność podporządkowania się Rady Miejskiej wchodzącym w życie przepisom prawnym, miało m.in. wydawać czasopismo miejskie (dwutygodnik) pn. Elbląski Magazyn Ilustrowany (EMIL) oraz kwartalnik pt. TygiEL. Kwartalnik, o czym zdecydowało forum redakcyjne pisma, miał służyć rozwojowi miejscowych środowisk twórczych oraz organizacji współpracy z oddalonymi od Elbląga indywidualnościami i centrami twórczymi kraju. Natomiast program i funkcje EMILA były bardziej kontrowersyjne. Z jednej stron było to pismo Rady Miejskiej, co narzucało redakcji pewne zobowiązania do reprezentacji stanowisk naczelnych organów miasta. Z drugiej zaś strony, zarówno redakcja jak i radni (przeważnie ludzie, wywodzący się z Solidarności i jakby pochyleni ku potrzebie poszanowania wielorakich racji) oczekiwali od pisma obiektywizmu, a nawet prezentowania stanowisk przeciwnych, krytycznych wobec Rady. Właśnie ta kontrowersja spowodowała pewien dyskomfort redakcji, nie umiejącej znaleźć się w tych przeciwieństwach i w następstwie przyczyniła się do decyzji Rady o anulowaniu pisma, niekonsekwentnego w swych funkcjach i nikogo nie satysfakcjonującego. Osobiście pełniłem funkcje dyrektora wydawnictwa tylko pół roku, tzn. do czerwca 1992 r.

Redakcji oddano do dyspozycji dwa pokoiki tuż pod zegarem na wieży Urzędu Miejskiego. Pozwoliło mi to na nieprzerwany kontakt z Urzędem i Radą oraz na skuteczniejsze sprawowanie funkcji przewodniczącego Komisji Infrastruktury w Radzie Miejskiej.

Funkcja naczelnego redaktora EMILA (było to pierwsze pismo w powojennym Elblągu samodzielnie wydawane, tzn. także finansowane przez miasto) bezustannie narzucała mi sytuacje konfliktowe. Otóż w 1991 ukazała się książeczka reporterska miejscowego dziennikarza, Sławomira W. Malinowskiego pt. Wolne miasto Elbląg, atakująca nowo powstałą a pierwszy raz po wojnie demokratycznie wybraną Radę Miejską, rekrutującą się głównie z ludzi Solidarności, wprowadzającą w życie nowe, niekoniecznie akceptowane przez świat pracy porządki, borykającą się niekiedy również z własnymi słabościami i kompleksami. Aliści proweniencję swą jak i podłoże swej buńczuczności, pryncypialności i zarozumialstwa Malinowski ujawniał, broniąc np. – jako faceta skrzywdzonego – byłego wojskowego prokuratora W. Zaczka. Jest bowiem faktem, że w efekciarskim skierowaniu swego pióra przeciw solidarnościowej Radzie Miejskiej skorzystał z zachęty i wielorakiej pomocy tego prokuratora, o czym dowiedziałem się pod koniec lat dziewięćdziesiątych i to z ust samego Zaczka. Co więcej – Malinowski podówczas pozostawał w żywych kontaktach z Urbanowskim NIE, uprawiając na łamach tego pisma przepierkę tutejszych, w samej rzeczy nie zawsze szczęśliwych, porządków. Wiódł więc te swoje przepierki z perspektywy nie człowieka jutra, który rozumie i chce rozumieć środowiskowe uwarunkowania przemian, ale z perspektywy żurnalisty wczorajszego, peerelowskiego. Dowiódł też tego, zyskując w tym czasie poklask środowiskowych eks-pezetpeerowców i startując wkrótce, tzn. w 1994 r. w wyborach do RM II kadencji z listy SLD.

Publikacja Malinowskiego doczekała się też repliki prasowej, którą na łamach właśnie EMILA przeprowadził ówczesny radny i członek redakcji, Arkadiusz Jachimowicz, 1992 EMIL nr 2. Otóż w artykule tym zalazł się passus, przypominający Malinowskiemu jego aktywność telewizyjną z okresu stanu wojennego, szczególnie jego ówczesny udział w prowadzeniu dziennika – TV i to w mundurze wojskowym – taka bowiem była moda dziennikarska, narzucona mediom przez WRON. Przyznam, że składając pismo i kontrolując materiały do druku dość pobieżnie, przeoczyłem wzmiankę o mundurze, jak i tę okoliczność, iż Malinowski – jak mówiono – „aktualnie zadomowiony jest w sądzie” i zakłada procesy autorom, którzy się go „czepiają”. W samej rzeczy Malinowski dokonał sądowej inkryminacji tego passusu, założył nam, tzn. Jachimowiczowi i mnie sprawę o zniesławienie. Niestety, nie potrafiliśmy mu dowieść, że występował w mundurze. Co więcej – nie potrafiliśmy wykazać, że był to stricte czas oficjalnego stanu wojennego. W każdym razie – nie mając konkretnych dowodów w ręku i licząc na dowody cudzej pamięci, daliśmy za wygraną, tyle, że jako ludzie lepiej doświadczeni w zakresie funkcjonowania prawa.

W tym też czasie wiodłem wyżej nakreślony sądowy konflikt ze Smagałą. Nim jednak dobiegł  kresu pierwszy serial z eks-sekretarzem, spadły na mnie kolejne tête-à-tête z Temidą. Najpierw przegrałem z Malinowskim kolejną, założoną już przez siebie sprawę o redagowane przez niego obraźliwe ulotki. Ale już tego samego roku doszło do incydentu, który poruszył całą Radę i miasto. Procesy restrukturyzacyjne, jak wiadomo, niosły czasowe bezrobocie, wzmagając niecierpliwość społeczeństwa. Powyższe z miejsca wykorzystał Malinowski, ustawiając się (nie bez poparcia prokuratora Zaczka) w roli opatrznościowego obrońcy świata ludzi pracy. Po wzmiankowanej już książeczce reporterskiej zaczął redagować listy otwarte (taki jego otwarty list do Przewodniczącego Rady Miejskiej wydrukowaliśmy sami na łamach EMILA (1992 nr 11) do gospodarzy miasta, przygotowujące coś w rodzaju kampanii na rzecz odwołania Rady Miejskiej. W samej rzeczy bezpośrednio, bo już w kilka tygodni po tych listach, ogłosił się rzecznikiem ruchu na rzecz już wzmiankowaną, sam zaś Ruch stanowiła dziewięcioosobowa grupa bezrobotnych, zapowiadających miejskie referendum w tej sprawie. Ponieważ zapowiedziom tym towarzyszyła akcja propagandowa (redagowane przez rzecznika Ruchu zjadliwe ulotki, paszkwile etc.), przynosząca istny zawrót głowy, uznałem – jako redaktor pisma reprezentującego przecież Radę Miejską – za swój obowiązek przeciwstawić się tej tendencji, tym więcej, że z wcześniejszych lat znalem Malinowskiego jako czynnego i zaangażowanego w „gaszenie pożarów” dziennikarza czasów WRON-u. Tak powstały moje artykuły  prasowe wymierzone przeciw – nie tyle nie rozumiejących ducha przemian opozycjonistom, ile sterującym nimi i utrzymującym ich w niewiedzy dziennikarzowi (Tytuły tekstów: Podłoże szturmu (EMIL 1992 nr 14 oraz O obyczajach S. Malinowskiego, czyli kryptokomuna atakuje). Tymże sposobem „zarobiłem” na kolejne dwa procesy, które założył przeciwko mnie „rzecznik Ruchu”. Jeden od siebie, jako obrażonego nadużyciem słownym „kryptokomuna”, drugi od dziewięciu „referendarzy” „nie przyznających się do roli sterowanych przez ich rzecznika”. Układ sił w rozprawach nie dawał mi szansy: byłem sam, tzn. jeden przeciwko dziesięciu. Rzecz zdumiewająca – sąd bez wahania przyznał rację poszkodowanej przez nowych rządzicieli klasie robotniczej i uznał, że moje teksty szkodzą poczynaniom Ruchu na rzecz referendum, co miałbym prawo jeszcze dziś poczytywać sobie za zasługę, że przeszkodziłem mu w eskalowaniu zamętu w mieście na progu nowego systemu społecznego. Wolne żarty. Społeczność miasta odrzuciła wichrzycielską koncepcję nieustających rewolucji i sprawa, której siłę napędową stanowił eks-prokurator Zaczek, szukający – jak wiadomo – pomsty na nowej lokalnej władzy, po prostu „się rypła”.  W następstwie tychże rozpraw przyszło mi wysłuchać wyroków skazujących mnie na jakieś nawiązki i przeprosiny prasowe. To znaczy daleki jestem dziś traktować niegdysiejszej służby prasowej na rzecz miasta otrząsającego się z miazmatów PRL-owskich za wyraz roboty nieodpowiedzialnej. Kto wie, czy gdyby mi raz jeszcze przyszło stawać w podobnej roli, nie postąpiłbym tak samo.

Na pierwszym zdjęciu – praca Ryszarda Tomczyka na podłożu papierowym

Ryszard Tomczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*