DAWNIEJ NIŻ WCZORAJ – FRAGMENTY (3)


6.3 NASZ CZAS WYDZIEDZICZONY

Pisząc swoje wspomnienia dla moich dzieci, wnuków, najbliższej rodziny i czytelników, przychylnych mojej wizji postrzegania i wartościowania życia, zatopiłam się bez reszty w prywatności, która jest na pewno największą wartością ludzkiego życia, tylko w tle, na dalszym planie, wspominając de publicis… A przecież w czasach naszego życia wydziedziczonego tak z majątku, jak i z mądrego urządzenia świata, moralnych zasad ludzkiego współżycia, tudzież szacunku dla narodowej tradycji, działo się wiele, znacznie więcej złego i przygnębiającego, ale też heroicznego i radosnego, w czym uczestniczyłam nierzadko bezpośrednio…

Wojna się zakończyła i pozostały jej upiorne plony. Ludzki zapał, towarzyszący podnoszeniu z gruzów zrujnowanej ojczyzny, odwracał nasze oczy od dramatów i nieprawości, które działy się na zapleczu naszych starań o normalność życia nad Wisłą. Nie docierały do naszej wiadomości informacje o ofiarach ubeckich katowni, wywózkach na Sybir, słabnącym oporze naszego podziemia antykomunistycznego i złowrogich symptomach instalowania się systemu sowieckiego w naszym kraju. Moim, jako studentki, udziałem było akademickie odgruzowywanie Warszawy w myśl hasła: „Cały naród buduje swoją Stolicę”. Uczestniczyłam też w masowym nauczaniu analfabetów z podwarszawskich wiosek, ludzi nierzadko trzykrotnie starszych ode mnie. We wrześniu 1946 roku znalazłam się w Częstochowie na Jasnogórskich Ślubowaniach Narodu, przeżytych z entuzjazmem, pomimo całonocnej podróży ciężarówką w towarzystwie braci studenckiej, przeważnie z Uniwersytetu. Na tę wyprawę zgarnęła mnie Zośka Zuchowicz i pomimo przysłowiowego stłoczenia jak „śledzie w beczce” podczas podróży, przygoda warta była tych wyrzeczeń. A potem było żegnanie w tłumie pod kościołem Wizytek i na ulicach Warszawy zmarłego prymasa Augusta Hlonda. Był też entuzjazm podczas witania polskiej drużyny kolarskiej w Warszawie podczas corocznego Wyścigu Pokoju i pełne obaw obserwowanie przez szpary w wysokim parkanie, jak rośnie i ogromnieje w sercu miasta nowotwór – Pałac Kultury i Nauki im. Stalina…

Kiedy zamieszkałam w Gdańsku, wspólnie z moim mężem i nową rodziną, przeżywaliśmy troski i radości naszej codzienności, a także wydarzenia przerastające codzienność, jak chociażby Poznański Czerwiec ’56. Ze skąpych i zafałszowanych wiadomości podawanych w radio dowiedzieliśmy się o rozpaczliwym i krwawo stłumionym robotniczym zrywie w mieście nad Wartą, a także o złowieszczej groźbie premiera Cyrankiewicza, który obiecywał „odrąbanie ręki, podniesionej na władzę ludową”. W roli „drugiego obiegu informacyjnego” występowała wtedy szeptana informacja ustna, podobnie jak i w czasach okupacji, która podchwytywała informacje z zagranicznych rozgłośni i zwyczajną plotkę (ale nie ma dymu bez ognia), niejednokrotnie wyolbrzymiając ją do apokaliptycznych rozmiarów. O „październikowej odwilży” i powrocie z więzienia na scenę polityczną Władysława Gomułki dowiedzieliśmy się od Janusza, który wrócił właśnie z najświeższymi wiadomościami z Domu Pracy Twórczej w Maciejowcu, w Beskidzie Śląskim. Wszyscy mieliśmy wtedy nadzieję, bo i Kościół poparł nowego przywódcę partyjnego, że jest to człowiek opatrznościowy, który pozwoli Polsce wyzwolić się spod sowieckiej dominacji. Ale pozostało to w sferze pobożnych życzeń…

Stać przy kościele, opowiadać się manifestacyjnie za nim, to była deklaracja patriotyzmu i wyraz protestu przeciwko reżimowi w PRL. Toteż kiedy odwiedził Gdańsk w 1966 roku Stefan kardynał Wyszyński, prymas tysiąclecia, wylegliśmy wraz z nieprzeliczonymi tłumami gdańszczan na ulice, aby witać go na trasie przejazdu, celowo rozkopanej dla utrudnienia wizyty. Ale tłum młodych mężczyzn uniósł samochód z prymasem i przeniósł bezpiecznie, omijając złośliwe rozkopy…

Pamiętam też niesławnej pamięci Marzec ’68, partyjne, zakulisowe przepychanki, eksplozję antysemityzmu i studenckie wystąpienia przeciw zdjęciu z afisza „Dziadów” w reżyserii Dejmka. Pamiętam też, jak delegacja studentów wróciła ze Stoczni z przysłowiowym „kwitkiem”, gdzie próbowali przekonać stoczniowców do wspólnego wystąpienia. Ale młodzież akademicka próbuje samodzielnie zerwać komunistyczne pęta i wierząc w immunitet uczelni, wiecuje w holu głównym Politechniki i na poszczególnych wydziałach, próbuje rozmów z władzami uczelni i czeka na odzew rządu. Ale ze studentami rozmawia się przy pomocy pałek… Jeszcze dziś mam w pamięci obraz chłopaka, uciekającego przed milicyjnymi pałkarzami przez ogródki i dachy baraków w okolicach Politechniki.

A kiedy przyszedł grudniowy zryw roku 1970, mieliśmy godnego druha w naszym najstarszym, 17-letnim synu Antonim, wówczas uczniu III klasy liceum. Mimo kategorycznego zakazu dyrekcji opuszczania szkoły i zamknięciu jej na „cztery spusty”, Antoś wydarł się na zewnątrz przy pomocy fortelu wraz z kilkoma kolegami: Januszem, Andrzejem i Tadzikiem, aby dotrzeć pod oblężony przez stoczniowców i tłumy mieszkańców Wrzeszcza budynek Polskiego Radia przy ulicy Grunwaldzkiej, skąd chciano nadać w eter wiadomość o strajku i postulatach stoczniowców. Obserwowała to wydarzenie grupka pracowników pobliskiego konsulatu chińskiego, która wręcz „wyciągała uszy”, aby dosłyszeć każde słowo rozmowy w tłumie. Następnie dotarli do centrum Gdańska, gdzie zobaczyli płonący komitet PZPR, zniszczone czołgi i transportery, a także doświadczyli grozy znalezienia się pod milicyjnym ostrzałem. Widzieli wściekłość tłumu i lincz na pochwyconym milicjancie, a także zawstydzające przypadki rabunku sklepów. Kiedy już porażeni grozą nienawiści i przemocy, a także ludzkiej podłości, postanowili wycofać się z tego „piekła na ziemi” wskoczyli do zatłoczonej kolejki elektrycznej, kursującej – o dziwo! – nieprzerwanie podczas ogólnego chaosu.

A potem, już w rodzinnym komplecie, wysłuchaliśmy nadanego przez lokalną telewizję apelu do stoczniowców, odczytanego przez ówczesnego wiceministra, byłego sekretarza PZPR w Gdańsku, towarzysza Kociołka. I właśnie ten fałszywy i nikczemny apel był przyczyną wielkiej tragedii, która zdarzyła się rankiem 16. grudnia w Gdyni. Na stoczniowców, wysiadających i udających się spokojnie do pracy na pierwszą zmianę, jeszcze w grudniowych, porannych ciemnościach na stacji kolejki Gdynia-Stocznia, posypały się zdradzieckie kule przebranej za wojsko milicji. Był to najbardziej krwawy i rozpaczliwy dramat Grudnia ’70. (Cdn.)

Fot.: Teresa Kozłowska w towarzystwie babki Marii i małego Antoniego

Teresa Karśnicka-Kozłowska

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*