DAWNIEJ NIŻ WCZORAJ – FRAGMENTY (2)

Praca dla niego była pasją, a budowa okrętów szczególnym ukochaniem. Miał na swym koncie 59 wdrożonych patentów z tej dziedziny, ponad 100 artykułów fachowych w czasopismach specjalistycznych, krajowych i zagranicznych, ponadto skrypty i książki… Wedle zgodnej opinii polskich i zagranicznych kolegów po fachu, należał do światowej czołówki konstruktorów kadłubów okrętowych z tworzyw sztucznych. Ale to fachowe wtajemniczenie nie odcinało go od codzienności. Przychodząc do domu włączał się w najprzyziemniejsze czynności, jak odkurzanie czy obieranie ziemniaków, a wszystko to robił perfekcyjnie, jakby właśnie te zajęcia były dla niego najwłaściwsze i najodpowiedniejsze. Pytanie: „W czym ci pomóc?” wręcz nie schodziło mu z ust.

Mając wykształcenie techniczne i uprawiając pozbawiony humanistycznego zaplecza zawód, był jednocześnie wielkim miłośnikiem żywej natury i bystrym przyrodnikiem, czym imponował mi niesłychanie. Nazwy ziół i krzewów, drzew i ptaków, na pewno znał lepiej ode mnie. Tym swoim ukochaniem przyrody zaraził naszych synów: najstarszego Antoniego, a potem Ksawerego i Jędrusia, którzy przepadali za spacerami z ojcem za miasto na zbieranie ziół, a także na grzybobrania do lasu, a już szczytem radości były wyjazdy z nim do Łupawska i Ocypla, kaszubskich miejscowości letniskowych. Każdego też roku wyjeżdżaliśmy rodzinnie do Czarliny, Ośrodka Wypoczynkowego Politechniki Gdańskiej, położonego w okolicy Wdzydz Kiszewskich, miejscowości ze wspaniałym skansenem etnograficznym. Mieszkaliśmy w przytulnych, dwupokojowych domkach, stojących w lesie. Chłopcy nauczyli się tam od ojca wędkowania, pływania w jeziorze, zbierania grzybów oraz kwiatów polnych dla mamy, a także rozpoznawania ptaków i obserwowania sarenek i koziołków pasących się wieczorną porą na łące pod lasem…

Mój Janusz, moja lepsza połowa, był niedościgniony w sprawianiu mi maleńkich radości. I tak z każdego spaceru za miasto, z kolejnymi psami, przynosił sezonowe bukieciki kwietne: fiołków i stokrotek na wiosnę, polnych różyczek latem i żółtych wiech miodunki jesienią. Wtedy też dostawałam od niego kolorowe jesienne liście, a wszystkie te niespodzianki ustawiał w małych wazonikach na mojej toaletce. Używając tu nowomowy, stanowiło to nadbudowę naszego związku, zaś bazą naszej dwujedności było pełne zrozumienie, zaufanie, wzajemne oparcie, krzepienie się w smutkach i rozpraszanie czarnych chmur, a było to bardzo potrzebne, kiedy dotknęło nas pierwsze, wspólne wielkie nieszczęście, którym była choroba Heinego-Medina naszego pierworodnego, półtorarocznego Antosia. Był to chłopczyk uroczy, mądry, ukochany przez rodziców, rozpieszczany i uwielbiany przez dziadka Antoniego. Zatrzymanie naszego dziecka w szpitalu zakaźnym przeżyliśmy bardzo dramatycznie, ale wzajemnie wspieraliśmy się w nieszczęściu, bo było nas dwoje, a Janusz przerastał mnie siłą swej wiary i zawierzenia. Przez kilka następnych lat masażysta niemal nie wychodził z naszego domu, a Janusz ze swego wyjazdu służbowego do Niemiec przywiózł wibrator i w ten to sposób upośledzenie nogi Antoszka przez chorobę ograniczyło się tylko do szczuplejszej i krótszej prawej nogi. Było to upośledzenie minimalne w porównaniu z ówczesnymi dramatami dzieci i rodziców, kiedy ofiary choroby przywiązane zostawały trwale do wózków inwalidzkich.

Nasze rodzicielskie troski nie skończyły się na tym. Złamana noga Antosia, jego gwałtowne zapalenie wyrostka robaczkowego, podobna przypadłość u Sawusia, trzykrotne zapalenie krtani i straszliwe duszności kilkuletniego Jędrusia, którym towarzyszył zawsze nerwowy wyścig z czasem w trakcie oczekiwania na karetkę pogotowia. Były też, jak to na ziemskim padole bywa, dramaty odchodzenia najbliższych. A więc nagłe odejście mego zacnego teścia Antoniego na pierwszy i ostatni zawał serca i powolne, szpitalne umieranie mojej teściowej Anieli. Choć to zjawiska nieuniknione pod słońcem tej ziemi, to nie wiem, co bym sama robiła w chwilach smutku bez mocnego wsparcia kogoś tak dobrego, czułego, łagodnego, ale i mocnego, jak Janusz.

Były też nasze wspólne radości. Rok Nauki Polskiej 1972 zaowocował w naszej rodzinie doktoratem głowy domu, moim pomyślnym egzaminem na bibliotekarza dyplomowanego oraz zdaniem egzaminu wstępnego na studia medyczne przez naszego pierworodnego Antoniego summa cum laude. A w dwa lata później podobnie udany start Ksawerego na studia weterynaryjne we Wrocławiu. I choć nie starczyło chłopakom dojrzałej wytrwałości, aby zakończyć studia dyplomami, to na pewno wiedza, obserwacje i refleksje, wyniesione z akademickich czasów, rozszerzyły ich horyzonty wiedzy i wyczuliły na postrzeganie i reagowanie na cierpienie wszelkich istot żywych. Antoni po latach podziemnych zmagań z systemem komunistycznym, opłaconych utratą oka, w czasach wolnych od przemocy i w realiach demokratycznego państwa, wybrał drogę poety i człowieka pióra, który ma w dorobku współautorstwo albumu „Gdańsk – Duch Miejsca”, działalność publicystyczną na rzecz lokalnej kultury i humanizacji miasta, a także parę książkowych planów wydawniczych. Sawuś zamieszkał za Oceanem, na ziemi Georga Waszyngtona i Kaczora Donalda, gdzie wychowuje syna Antosia we własnym domu i pisze sentymentalne wspomnienia o kraju swego dzieciństwa. Zaś najmłodszy, Jędruś, zdawszy maturę w 1984 roku z rocznym poślizgiem na skutek przedłużonej podróży po Europie, uzyskał kwalifikacje technika fizykoterapii, lecz nie pracuje zawodowo, próbując szczęścia w różnych formach biznesu na zdradliwych wodach naszego wolnego rynku.

Synowie przysporzyli nam, zawsze radośnie, jako osłody starości witanych wnuków: Sawuś – Antosia, Jędruś najpierw Michasia, a w drugim związku – Jędrzejka, zaś Antoni – Miłosza i żeńskiego rodzynka, pierwszą od trzech pokoleń dziewczynkę – Selenkę. Rodzina Antosia mieszka ze mną pod jednym dachem, więc z wnuczusią chodzimy wspólnie na spacery do pobliskiego parku i wizyty u znajomych, a ona serdecznie interesuje się wszystkimi napotkanymi pieskami i kotkami, co jest wizytówką jej dobrego serduszka. I w taki to sposób życie nasze znalazło sens i przedłużenie w tych latoroślach, które, jak wskazują znaki na niebie i ziemi, żyć będą w spokojnych i bezpiecznych cywilizacyjnie czasach. Oby tak było, bo życie bywa często nieprzewidywalne…

Ale dziś już historią jest nasz, Janusza i mój, wspólny czas, spokój zasypiania obok męża, serdeczny uścisk na każde dzień dobry, dobranoc i do widzenia, serdeczne słowa, rada i pomoc w każdej potrzebie. Nieoczekiwanie i tragicznie, dusza mej duszy, zachorował ciężko i udręczony chorobą, lecz do końca czynny zawodowo, odszedł nagle w dniu 25. stycznia 1995 roku. A był to dzień zupełnie normalny, nie sygnalizujący niczym nieszczęścia, gdy wcześnie ramo przyniósł sprawunki, wyprowadził psa Freda, na krótko wpadł do swej Katedry na Politechnikę, po czym wrócił na śniadanie, które mu przygotowałam. Na chwilę wyszłam z domu, a kiedy wróciłam, razem z Antosiem, odkryliśmy okrutną prawdę… Jakże ciężko było się nam nauczyć żyć bez Niego. A jednak z Nim, w ramach „świętych obcowania”, w co wierzę i namacalnie czuję. Ale jego materialna nieobecność dała się dotkliwie odczuć, jako nadejście „lat chudych”, bo przecież Janusz był naszą przysłowiową „kurą, znoszącą złote jajka” w postaci swej profesorskiej pensji i wynagrodzeń za prace zlecone. Ale nieubłaganego biegu czasu nikt nie zdoła odwrócić… (Cdn.)

 

Fot.: Nowożeńcy – Teresa z Karśnickich i Jan Kozłowscy, 1952 r.

Teresa Karśnicka-Kozłowska

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*