DAWNIEJ NIŻ WCZORAJ – FRAGMENTY

 

  1. 2 BLASKI I CIENIE

Moje życie też niebawem przeminie, więc spieszę się kochać ludzi według zalecenia księdza Twardowskiego. Pragnęłabym odczynić wszystko to, co w minionych latach zrobiłam egoistycznego, opieszałego, nieprzemyślanego, głupiego (bo głupota jest niewybaczalnym grzechem!), a nade wszystko z braku miłości lub jej niedostatku. Jednakże „nie popłynie woda w górę!”. Każdego więc dnia na nowy rachunek wykonuję swe drobne prace, przysługi, pomoce czy wyręki, choć sił fizycznych nie mam za wiele…

Jakże to dawno – niemal w dyluwium – było moje sielskie-anielskie dzieciństwo karszewskie, moi cudowni rodzice, zżyte rodzeństwo, oddane wychowawczynie, przyjazna służba, najpiękniejsze konie i wierne psy… I oczywiście równoległy dom siemkowski – rodzinny na święta Wielkanocne i wakacje letnie – tchnący zawsze miłością babci Zosi. A znalazłby się jeszcze trzeci dom rodzinny – Krucza 25 w Warszawie, gdzie podczas pobytów w Stolicy, pod dachem babci Maniusi też byliśmy otaczani ciepłem i troską.

I ludzi i domy z tamtego czasu, w większości przypadków zmiotły wichry wojny. Ale nam dane było przeżyć epizod domu okupacyjnego w Bystrej, na Podkarpaciu, silnego tym, że byliśmy tam całą czwórką naszego rodzeństwa, a nade wszystko tym, że były z nami mamusia i babcia, a także oddane panie nauczycielki. Te doświadczenia wspólnej niedoli bardzo nas skonsolidowały…

W końcu powojennych lat czterdziestych, smutnych i osieroconych, tak odejściem do lepszego świata obojga rodziców, jak i pogrzebania losów naszej ojczyzny i utraty rodzinnych domów w realiach niesuwerennego tworu państwowego zwanego PRL, nasze rodzeństwo rozproszyło się po Polsce i rozpoczęliśmy samodzielne życia. Jak już wspomniałam podjęłam i zwieńczyłam dyplomem studia na Wydziale Rolniczym SGGW w Warszawie. Mieszkałam wtedy przez pięć dobrych, niezapomnianych lat w internacie sióstr Zmartwychwstanek przy ulicy Mokotowskiej. W sierpniu 1951 roku, spokojna o moje studia, bo już wszystko było zdane, zaliczone i odrobione, wyjechałam na tydzień nad morze, zaproszona przez przyłatanego wuja babci Maniusi, Stanisława Jakowickiego. Był to pan wiekowy, starannie wykształcony, także i muzycznie, chemik, serdeczny, towarzyski i bezpośredni. Od drugiego dnia mej bytności wciągnął mnie w odrabianie swych zaległości i zobowiązań, jak zwrot książek do biblioteki, czy pożyczonych rzeczy znajomym. Trzeciego dnia poszliśmy zwrócić poduszkę profesorostwu Kozłowskim. Drzwi otworzył nam „chłopiec jak zorza” (to takie babcine określenie kogoś pięknego). Był wysoki, o ciemnej, falistej czuprynie, cudownie opalony i pokazujący w uśmiechu piękne zęby. Tego sierpniowego popołudnia piorun – coup de foudre – uderzył w oboje przeznaczonych sobie ludzi. Nazajutrz więc, już we troje z wujaszkiem, pojechaliśmy na plażę do Sobieszewa, a potem moje przeznaczenie zaczęło się realizować w jeszcze szybszym tempie. Odprowadzenie na dworzec kolejowy, wymiana korespondencji, odwiedziny w Warszawie, aby w dniu 5. stycznia 1952 roku zwieńczyć znajomość stanięciem na ślubnym kobiercu w Gdańsku, w atmosferze radości i głębokiego wzruszenia. I tak się spełniło moje przeznaczenie…

Jeszcze jako narzeczona dostałam nakaz pracy z mojej uczelni do stacji ochrony roślin, co okazało się całkowitym niewypałem, gdyż placówki w Trójmieście nie rozporządzały wolnymi etatami. Do akcji wkroczył mój przezacny i zawsze pomocny teść. Jako profesor na Wydziale Mechanicznym Politechniki Gdańskiej był także członkiem komisji bibliotecznej. Biblioteka Główna dostała właśnie nowy, piękny lokal w Gmachu Głównym, a jej dyrektor, doświadczony bibliotekarz z lwowskiego Ossolineum, dr Marian Des Loges, werbował do niej personel. Rozmowa w jego gabinecie była krótka i treściwa. Dużym moim atutem był fakt, że w trakcie pisania pracy dyplomowej przepracowałam rok w Bibliotece Narodowej w Warszawie i tam właśnie zdobyłam swe pierwsze szlify zawodowe. Półżartem dodam jeszcze, że i mój uścisk dyrektorskiej ręki na przywitanie był nie bez znaczenia, gdyż: „Jak ktoś tak silnie i z charakterem podaje rękę, będzie dobrym pracownikiem” – usłyszałam komplement. Odtąd na 38 lat, wyjąwszy urlopy macierzyńskie i wychowawcze, stałam się pracownicą tej naukowej instytucji, podnosząc w trakcie pracy swe kwalifikacje przez ukończenie Studium Podyplomowego Informatyki Naukowej i Bibliotekoznawstwa przy UAM w Poznaniu oraz rozliczne kursy i seminaria. Miałam status nauczyciela akademickiego.

Ale prawdziwym pracownikiem nauki był mój Janusz, a nie ja. Jeszcze będąc studentem Politechniki Gdańskiej był młodszym asystentem (w latach 1946 –1953 był taki najniższy stopień drabiny naukowej), a w miarę lat i efektów twórczej pracy, osiągnął stopień doktorski, a następnie zrobił habilitację, został więc adiunktem i docentem, zaś w 1989 roku otrzymał nominację na profesora nadzwyczajnego i kierownika Katedry Technik Głębinowych na Wydziale Oceanotechniki i Okrętownictwa Politechniki Gdańskiej. W kwietniu 1994 roku uzyskał tytuł profesora zwyczajnego. W jego imponującej karierze naukowej wspierał go jedynie wielki talent twórczy, a nie zaplecze ideologiczne, gdyż nie należał nigdy do PZPR. (Cdn.)

Na fotografii: rodzice Autorki – Wanda z Orzechowskich i Ksawery Karśniccy

Teresa Karśnicka-Kozłowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*