Kobieta serca, godności i czynu – Teresa Karśnicka-Kozłowska (1927 – 2002). Nota w 14. rocznicę śmierci

Mama jako studentka SGGW w roku 1947Jest powiedzenie: „Człowiek nie z tej epoki”. Owo powiedzenie znakomicie ilustruje życie, a więc postawy, czyny i słowa mojej Mamy, Teresy Karśnickiej-Kozłowskiej, która w szarej i spodlonej rzeczywistości czasów komunistycznych, a potem w realiach wolnej III RP, naszej lichej i skorumpowanej ojczyzny, zawsze wyrastała kalibrem osobowości, uczciwością i bezinteresownością czynów ponad chamstwo i banał spraw i sprawek ludzkich. Mama była tym człowiekiem, który to, parafrazując filozofa, „przechodzi mimo obyczajów tłumu”, bo, co już od siebie dopowiadam, ulepiony jest z „lepszej gliny”, nad jakością której pracowały całe pokolenia jej szacownych antenatów, ale także i Ona sama, zawsze skromnie, rzetelnie i wytrwale. W efekcie chodził między nami człowiek, który należał do wymierającego już gatunku arystokracji, tej z urodzenia i kontynuacji wielowiekowej tradycji, ale też arystokracji ducha, co wymaga wiele wysiłku i samozaparcia, aby osiągnąć poziom niespotykanej już szlachetności serca i umysłu. Ta nieliczna, ale ważka historycznie generacja polskiej inteligencji, która przetrwała pogromy II wojny światowej, Katynia i łagrów, obozów koncentracyjnych i Powstania Warszawskiego, ubeckiego ludobójstwa i „utrwalania władzy ludowej”, odchodząc w smugę cienia pozostawia, niczym nie zapełnioną, lukę we współczesnym organizmie społecznym. Ludzie pokroju mojej Mamy, znikając ze sceny życia, pozastawiają na niej marny, skundlony gatunek człowieka, który potrafi tylko „inwestować w siebie”, czy „robić przewały”, a świat, który „radośnie tworzy” na bazie egoizmu, bezrefleksyjności i cynicznej, materialnej kalkulacji, jest obcy i wstrętny prawdziwie ludzkiej normie wartości. Bo w tym panopticum „wydajności i dyspozycyjności” nie ma już miejsca dla szlachetnych i mądrych indywidualności, których, niestety, możemy szukać dziś, podobnie jak Diogenes przed wiekami, z latarnią w biały dzień. Ta smutna kolej rzeczy jest także mym prywatnym smutkiem, bo osierocony przez Mamę, czuję się też osierocony przez historię, odsyłającą w niebyt zacny, „przedwojennej produkcji”, gatunek człowieka, a oddającą pola „biocyborgom” i innym odmianom istot antropoidalnych.

Mowa sejmowa ksztelana Ludwika Karśnickiego

Mowa sejmowa ksztelana Ludwika Karśnickiego

Moja Mama, Teresa Karśnicka – Kozłowska urodziła się 19. kwietnia 1927 roku w majątku ziemskim Karszew w Wielkopolsce, jako najstarsza córka Ksawerego Karśnickiego i Wandy z Orzechowskich Karśnickiej. Jej ojciec, bohater wojny 1920 roku, kawaler złotego Krzyża Walecznych (brat, Antoni Karśnicki, kawaler srebrnego Virtuti Militari) hodowca znakomitych, nagradzanych na krajowych i zagranicznych wystawach, koni remontowych (hodowanych dla potrzeb wojska), zginął śmiercią bohatera podczas bitwy nad Bzurą z Niemcami w czasie Wojny Obronnej we wrześniu 1939 roku, jako adiutant gen. Grzmot-Skotnickiego. Matka zaś, kobieta wielkiej urody i serca, przez męża nazywanaWojna Obronna 1939 r.

Nefretete, stworzyła w rodzinnym domu swym dzieciom taką atmosferę miłości i bezpieczeństwa, że Mama wspominała zawsze swoje dzieciństwo, jako „sielskie i anielskie”, czasy zrealizowanej baśni…

Ksawery Karśnicki, Ojciec mej Mamy, w mundurze 15. Pułku

Ksawery Karśnicki, Ojciec mej Mamy, w mundurze 15. Pułku  Ułanów Poznańskich

Rodzice Mamy - Wanda z Orzechowskich i Ksawery Karśnicki

Rodzice Mamy – Wanda z Orzechowskich i Ksawery Karśnicki

Rodzina Karśnickich na mostku dworu Siemkowice w roku 1932

Rodzina Karśnickich na mostku dworu Siemkowice w roku 1932

Teresa i Łusia Karśnickie z kucykiem Maćkiem

Teresa i Łusia Karśnickie z kucykiem Maćkiem

Gromadka rodzeństwa, a więc najstarszy Tonio, potem Teresa, czyli przyszła moja Mama, następnie Łusia i Marietka, nie podlegała przymusowi szkolnej edukacji, lecz zdobywała wiedzę elementarną i uczyła się języków obcych i kindersztuby pod pedagogicznym patronatem guwernantek. Po prawdzie jednak nie nauka, ale buszowanie po licznych i wypełnionych tajemniczymi sprzętami pokojach pałacu, spacery po parku w towarzystwie ulubionych jamników i objazdy okolicy w bryczkach, zaprzężonych w kucyki, celem odwiedzin dzieci w sąsiednich majątkach lub przejażdżki po lesie, pełnym tajemniczych pomruków i poszumów, stanowiły treść upływających radośnie i ciekawie dziecięcych dni, tygodni, lat… Lecz najbardziej zapadły w ich pamięć wakacyjne i wielkanocne wyjazdy do Siemkowic, obronnego dworu na wyspie w Ziemi Wieluńskiej, ślubnego wiana ich ojca Ksawerego, którego wnętrza zapełnione militariami, portretami antenatów, wszelkiego rodzaju dziełami sztuki i dekoracyjnego rzemiosła, a zwłaszcza olbrzymia biblioteka, zawierająca mnogość starodruków, sprawiały nieodmiennie wrażenie baśniowego świata, w którego labiryntach i zakamarkach buszowali z wypiekami na twarzach i kołataniem serca. Ale dziecięcą sielankę przerwał kataklizm wojny polsko–niemieckiej we wrześniu 1939 roku. Świat baśniowej beztroski rozpadł się jak domek z kart, a ucieczka przed ognistym upiorem wojny wygnała całą rodzinę w „groźne i nieznane” z ich rodowego gniazda…

Podczas ucieczki zatłoczonymi drogami dzieci oglądały wiele dantejskich scen śmierci ludzkiej i zwierzęcej, co uczyło je tragicznej prawdy, że życie może być także koszmarem. W panice ucieczki rodzina Karśnickich, już bez ojca, który ochotniczo ruszywszy na wojnę i złożył ofiarę życia w obronie Ojczyzny, dotarła do majątku Radoryż, własności Tatarkiewiczów (rodziny filozofa Władysława Tatarkiewicza) na Ziemi Lubelskiej, gdzie przeczekała do zakończenia działań wojennych. Po powrocie do Karszewa wydawało się, że rodzina pozostanie na swych włościach, lecz hitlerowcy wysiedlali ludność polską z Wielkopolski, czyli Warthelandu, tak więc w dniu 8. grudnia 1939 roku wysiedlona ze skromnym dobytkiem rodzina Karśnickich, wraz z wiernymi guwernantkami, poprzez obóz w Dąbiu nad Nerem, trafiła do Bystrej koło Gorlic, gdzie spędziła lata wojenne od końca 1939 do początków 1945 roku. Podczas pobytu na wysiedleniu moja Mama wraz z rodzeństwem uczyła się na tajnych kompletach i ukończyła gimnazjum. Aby przeżyć w trudnych warunkach wysiedleńczych, a zwłaszcza po niespodziewanej, przedwczesnej śmierci (nieleczony nowotwór) ich młodej matki w lipcu 1943 roku, dzieci pracowały w ogrodnictwie i przy robotach polowych. Ich ziemiańska beztroska zmieniła się w „zimny wychów”…

Mama podczas dożynek w Gorlicach w roku 1943

Mama podczas dożynek w Gorlicach w roku 1943

Tak trwała ich „mała stabilizacja” do stycznia 1945 roku, kiedy to nadciągnęła „wyzwolicielska” Armia Czerwona i zaczęły się grabieże, gwałty i dewastacje, czyli jak wspominała Mama, o ironio, większa groza i piekło na ziemi niż pod niemiecką okupacją. Tylko Cudem i podstępem guwernantek Dziewczynki Karśnickie nie zostały zgwałcone przez bolszewików (upozorowana czarna ospa dziewczynek)! Lecz nie był to koniec rodzinnego dramatu, gdyż na mocy stanowionego „prawem kaduka” przez niekonstytucyjny, utworzony pod sowieckie dyktando, twór polityczny zwany PKWN (w Londynie działał do 1989 roku legalny rząd RP i wybierany był legalny Prezydent RP, a nie uznanie tych władz Polski przez Aliantów, to zwyczajna zdrada sojusznika!), a obowiązującego do dziś (horrendum, hańba malowanej demokracji III RP!!!) dekretu o reformie rolnej z września 1944 roku, Rodzina Karśnickich zostaje pozbawiona obu  majątków ziemskich, Karszewa i Siemkowic, a na dodatek zmuszona do opuszczenia granic powiatów i nie zbliżania się do swych siedzib rodowych, pod groźbą karnych represji, na odległość 50 km (!!!). I tak oto Rodzeństwo pozbawione dachu nad głową, źródła utrzymania i nadziei na powrót do normalności życia, napiętnowane łątką „reakcyjnych panów”, po zakończeniu piekła wojny, a perspektywy nędzy i zniewolenia „nowych czasów”, rozprasza się po Polsce w poszukiwaniu swej drogi życia na gruzach starego, dobrego świata, z trwogą wpatrując się w szyderczy grymas na UBcko-soweckiej gębie „ludowej ojczyzny”…

Rozpoczynając jeszcze w Gorlicach, Mama kończy w Częstochowie liceum ogólnokształcące maturą w czerwcu 1946 roku. Jak wspomina, na prośbę ojca, który liczył na Jej kontynuację rodzinnej tradycji, Mama przenosi się do Warszawy i w latach 1946 – 1951 studiuje na wydziale rolniczym SGGW w Warszawie, utrzymując się z prac dorywczych, stypendiów i pracując w Bibliotece Narodowej. W 1950 roku kończy kurs pedagogiczny, zaś 22. grudnia 1951 roku broni pracy magisterskiej: „Doświadczenia laboratoryjne nad zaprawianiem nasion lnu”. Ale nigdy w życiu nie będzie jej dane pracować w wyuczonym zawodzie agrotechnika. Kręte ścieżki losu sprowadzają ją do Gdańska, a precyzyjnie do Wrzeszcza, gdzie poznaje mężczyznę swego życia i przyszłego męża, studenta Politechniki Gdańskiej, a późniejszego jej profesora i szefa Katedry Technik Głębinowych, światowej sławy konstruktora kadłubów okrętowych z tworzyw sztucznych, Jana Przemysława Kozłowskiego. Decyduje się więc przenieść swe życie ze Stolicy na Wybrzeże, gdzie uzyskując zwolnienie z praktykowania zawodu rolnika (takie to były czasy!) od sierpnia 1952 roku poświęca się zawodowi bibliotekarza. Tak więc w latach 1952 – 1992, czyli przez 40 lat, wyjąwszy urlopy macierzyńskie i wychowawcze, Mama jest, wzorową i pełną inicjatyw zawodowych, pracownicą naukowych bibliotek akademickich, zważywszy kilkumiesięczny epizod pracy w bibliotece Wyższej Szkoły Pedagogicznej, zaś przede wszystkim Biblioteki Głównej Politechniki Gdańskiej. W trakcie pracy podnosi swe kwalifikacje poprzez ukończenie Studium Podyplomowego Informatyki Naukowej i Bibliotekoznawstwa przy UAM w Poznaniu, uwieńczone pracą dyplomową „Biblioteka Główna Politechniki Gdańskiej w latach 1945 – 1970” oraz kończąc rozliczne kursy i seminaria, co owocuje przejściem wszystkich szczebli zawodowej kariery, od asystentki bibliotekarza po dyrektorkę Biblioteki.

Jest to niewątpliwie centralna karta Jej życia. Ta zawodowa, społeczna, publiczna, a przede wszystkim wartościowa merytorycznie dla macierzystej instytucji, działalność Mamy, uhonorowana zostaje nagrodami rektorskimi i odznaczeniami państwowymi, a także uznaniem koleżanek i kolegów. Jej praca w filii Biblioteki Głównej na Wydziale Chemii PG, podczas której dokonała klasyfikacji księgozbioru i sporządziła katalog działowy, zaskarbiła sobie wdzięczną pamięć współpracowników i użytkowników biblioteki. Wymienić też warto, że stopień kustosza dyplomowanego biblioteki piastowała w latach 1968 – 1977, zaś  starszym kustoszem była w latach 1977 – 1990. W latach 1968 – 1971 była kierownikiem Oddziału Udostępniania Zbiorów. Jej dziełem zawodowym jest zaplanowanie i powołanie do istnienia Oddziału Informacji Naukowej BG, którego była kierownikiem w latach 1972 – 1989, jednocześnie prowadząc zajęcia dydaktyczne dla studentów z zakresu informacji naukowej. W roku 1982 piastowała funkcję dyrektora Biblioteki Głównej, zaś w latach 1989 -1991 była jej wicedyrektorem. To fakty z Jej życia zawodowego.

Nowożeńcy - Teresa z Karśnickich i Jan Kozłowscy, 1954 r

Nowożeńcy – Teresa z Karśnickich i Jan Kozłowscy, 1952 r.

Podczas swej pracy zawodowej była inicjatorką i organizatorką licznych wystaw bibliotecznych, a także popularyzatorką bibliotekozanawstwa i nowych technik informacji naukowej, poprzez publikację opracowań fachowych w branżowych czasopismach. W jej archiwum znalazłem prawie ukończoną w rękopisie pracę doktorską zatytułowaną: „Klasyfikacja analityczno-syntetyczna dla celów informacji z zakresu ochrony przyrody”, której obrony nie podjęła z polecenia dyrektora, dostrzegającego w Niej (ponoć) większe możliwości jako bibliotecznego praktyka, niż teoretyka. De facto było to odsunięcie od funkcji dyrektorskiej, jako że nikt w BG PG nie posiadał na on czas tytułu doktora, a jednocześnie Mama znana była ze swych „antysocjalistycznych” poglądów i nie była nigdy członkinią PZPR, tej uniwersalnej machiny, windującej na stanowiska komunistycznych „wykształciuchów”… Zatem, jeśli tak było, być może mniej chwalebnie dla administratorów uczelni, nie warto dociekać, bowiem „w porównaniu” do rent i emerytur dla zdrajców i bandytów, czyli SBków, wywiadowców LWP, czynowników PZPR, to kropla w szambie brudu i niesprawiedliwości, jaki niesie w spadku po PRL demokratyczna z nazwy III RP.

A że była niepospolitym fachowcem, niech świadczą fakty, że za swe osiągnięcia zawodowe uhonorowana była nagrodami rektorskim II i I stopnia, medalami pamiątkowymi PG, a także odznaczeniami państwowymi, w tym Złotym i Srebrnym Krzyżem Zasługi, Złotym Krzyżem Polonia Restituta i Medalem Edukacji Narodowej. Na emeryturę przeszła w 1992 roku – lecz przez wiele lat pracowała, także jako woluntariusz, w bibliotece beletrystycznej i bibliotece „Solidarności” Politechniki Gdańskiej. Pracowała tak długo, póki starczyło Jej, nadwątlonych chorobą sił życiowych… Jej postawa człowieka i pracownika zjednała Jej ludzkie uznanie i po dzień dzisiejszy wspominana jest jako znakomity fachowiec i dobra, pełna bezinteresownej życzliwości koleżanka. Była kimś, kogo zwykło się nazywać zacnym lub szlachetnym, co w przypadku publicznej działalności stawia się za wzór moralnej prawości i oddania sprawie.

Jej życie osobiste toczyło się w kręgu Rodziny, której to poświęcała Mama całą uwagę i  życiową energię zaraz po przekroczeniu progów uczelni, po zakończeniu dnia pracy bibliotecznej. Małżeństwo, zawarte w dniu 5. stycznia 1952 roku w kościele parafialnym NSJ we Wrzeszczu z Janem Kozłowskim, było wzorowym związkiem, serdecznym i partnerskim, będącym dla nas, czyli jej trzech synów, piszącego te słowa pierworodnego, Antoniego oraz Ksawerego i Andrzeja, przykładem miłości, wierności, zgody w małym i dużym, cierpliwości w znoszeniu niepowodzeń i cieszenia się  wszystkim jasnymi chwilami życia. Stworzona przez Nich atmosfera rodzinna sprzyjała naszemu poczuciu bezpieczeństwa i  bezpośredniego obcowania z kulturą partnerską i tolerancją na najwyższym poziomie. Tak więc, jako dzieci, beztrosko bujaliśmy w królestwie wyobraźni, zaczytywali się w pasjonujących lekturach, jeździli na wspólne wakacje do Ośrodka Wypoczynkowego PG w Czarlinie czy w Bieszczady i nad Jeziora Kaszubskie, spędzali urocze i baśniowe Święta Bożego Narodzenia i jesienne wyprawy na grzyby, zjazdy rodzinne i odwiedziny wydziedziczonych gniazd rodzinnych w Karszewie i Siemkowicach oraz przyjaciół Mamy z tamtych niezapomnianych lat. I nawet drobne rysy w postaci rygoryzmu religijnego, któremu podlegaliśmy, jako krnąbrni chłopcy, a który to zaowocował gwałtowną reakcję kontestacji u piszące te wspomnienia, nie zmienią faktu, że pewnie i mocno zakorzeniliśmy się w życiu na fundamencie rodzicielskiej miłości. W obliczu współczesnego egoizmu dorosłych, traktujących dzieci jako przeszkody w realizacji ich prestiżowych i hedonistycznych celów życiowych, dzieciństwo, jakie nam ofiarowali Rodzice, zwłaszcza Mama, ma koloryt mitycznej Arkadii. Zatem nie od rzeczy, a ku uszanowaniu prawdy i rodzinnej, rzetelnej kroniki, wszyscy, jak jeden mąż i syn, zawiedliśmy srogo Rodziców, nie przejęliśmy od nich pałeczki w ich patriotycznie i pragmatycznie rozumianej kontynuacji tradycji inteligenckiej, wykształcenia i piastowania naukowych stanowisk, kontynuacji rodzinnej, profesorskiej ścieżki wymiernego wkładu w dobro ojczyzny, a my poszliśmy w „przygody akademickie” i bez dyplomów rozproszyliśmy się po świecie, bowiem Ksawery i Jędrek mieszkają, jako obywatele w Donaldowie (USA), a ja, po utracie Domu Rodzinnego, wegetuję w samotności na „skraju miasta”, na Ujeścisku, w bezbarwnym blokowisku, w oparach wysypiska śmieci. I dlatego zawsze sobie mówię: „Każdy ma taki los, na jaki zasłużył, a zło wyrządzone najbliższym, wraca jak bumerang i chaotyzuje życie, więc nie użalaj się nad sobą”. Wyjątkiem od reguły jest „Serce mego serca”, Córka Selena, która choć odległa, mieszka bowiem w Bitelsowie (Liverpool), to dobre i dzielne Dziecko, wyjdzie na swoje! (Dok. nast.)

AntoniK

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*