Cały polski chuligański trud… (2)

Wojna się skończyła, nastał czas systemu, który tolerował tylko „ład i porządek”. W rozumieniu genseków na stadionie powinno się siedzieć grzecznie, nie wznosić okrzyków – a wyłącznie klaskać i kulturalnie (cicho) dopingować. Polska młodzież jednak nudziła się w owej siermiężnej szarości. Zza „żelaznej kurtyny” docierały do Polski relacje z Włoch i Anglii, gdzie stadionowe chuligaństwo kwitło już od lat 60. XX w. Powstały pierwsze polskie bandy kibicowskie i pierwsze „sztamy”. Mamy i babcie dziergały na drutach szaliki; na prześcieradłach, barwionych w klubowe kolory powstawały nieudolne flagi na płot. Lechia Gdańsk z racji bliskości portu i przemytu towarów polubiła Śląsk Wrocław i Wisłę Kraków. Polonia Warszawa – Cracovię Kraków. Lech ulubił wpierw gdyński Bałtyk, by rzucić go dla również gdyńskiej Arki. „Pyrusy” z Wielkopolski od zawsze nie lubiły stołecznych „chamów”.

Rok 1980. Finał Pucharu Polski: Legia Lech sprzed 35 lat, pamiętany jest do dziś. Areną zmagań był wtedy stadion Włókniarza Częstochowa. Dla fanów z miasta, gdzie ani żużlowy Włókniarz, piłkarski Raków czy siatkarski AZS nigdy nie odnosiły większych sukcesów, było to prawdziwe święto. 9. maja 1980 roku częstochowska milicja nie była przygotowana na swoisty Armagedon. Owszem, dymiła za komuny prawicowa Solidarność lecz taki rozmiar bezideowego chuligaństwa zaskoczył władze komunistyczne. Już przed meczem w walkach wzięły udział tysiące ludzi. Na ulicach Częstochowy toczona była regularna bitwa pomiędzy obiema zwaśnionymi grupami pseudokibiców, a sygnał karetki pogotowia był tego dnia nieodłącznym elementem miejskiego życia. Wyrywane były okoliczne ławki, nad głowami kibiców latały szklane butelki i kamienie. Ostatecznie mecz doszedł do skutku, na trybunach obiektu Włókniarza obejrzało go ponad 20 tysięcy kibiców. Po Częstochowie krążyły plotki, że kilku z nich w wyniku walk straciło życie. „Rozdzielenie walczących sił przyszło nader łatwo” – a to m.in. za sprawą „kosmicznego” wyglądu milicjantów z ZOMO. Wtedy to wielu kibiców po raz pierwszy widziało milicjantów w kaskach z przyłbicami, wyposażonych w tarcze.

Legia pokonała Lecha aż 5:0.

W maju 1981 roku odbył się jeden z najbardziej pamiętnych meczów Widzewa i Legii. Warto dodać, że w ówczesnych czasach przyjazd Legii sprawiał, iż fani Widzewa i ŁKS-u zawierali jednodniową zgodę! Pomiędzy zwolennikami obu łódzkich klubów nie panowała zresztą wtedy taka nienawiść, jak dziś. Z Warszawy kibice Legii przyjechali na mecz w sile ok. 300 osób i wysiedli na stacji Łódź Niciarniana na ok. 2 godziny przed rozpoczęciem spotkania. Jadąc na mecz legioniści nie omieszkali zdemolować pociągu, przerabiając m. in. półki bagażowe na kastety. Resztę widowni zajęli w większości widzewiacy, którzy przybyli w liczbie blisko 22 tys. Legioniści wtargnęli wówczas na murawę, bijąc się z łódzkimi fanatykami z ŁKS-u. Dla komunistów był to skandal, bowiem mecz transmitowano na żywo. Milicja po zatrzymaniu legionistów na płycie boiska zrobiła im następnie „ścieżkę zdrowia” wzdłuż trybuny głównej, by w dalszej kolejności wypędzić ich ze stadionu przez bramy otwarte od strony „Zegara”. Warszawiacy rozbiegli się w parku przed stadionem i zaczęli uciekać przed ścigającym ich tłumem.

20. czerwca 1984 roku. Derby Trójmiasta. Lechia Gdańsk w sezonie 1983/84 wywalczyła awans do ekstraklasy, a mecz w Gdyni odbył się w przedostatniej kolejce. Obu zespołom 20. czerwca 1984 r. punkty były bardzo potrzebne, Lechii do awansu, natomiast Arce do utrzymania się na zapleczu ekstraklasy. W obecności blisko 20 tys. widzów na stadionie przy ul. Ejsmonda Lechia pokonała żółto-niebieskich na wyjeździe 4:1. Za Lechią pojechało do Gdyni 15 000 (!!!) kibiców biało-zielonych. Stadion Arki pękał w szwach. Chuligani Lechii rozpoczęli „wojnę” o opanowanie kultowego sektora fanatyków Arki, zwanego „górką”(faktycznie była to usypana piaszczysta górka), rugując stamtąd fanów Arki. W momencie, gdy około 500 lechistów rzuciło się do ataku, posypał się na nich grad kamieni i elementy trybun oraz płotu. Pierwszy szturm został więc odparty. Po kilkuminutowej walce Arka została jednak całkowicie wyparta poza własny stadion! Na „górce” siedziało już kilka tysięcy biało-zielonych fanatyków.

Nieboszczka komuna teoretycznie kona w roku 1989. Piłkarscy fanatycy na dobre już zadomowili się na upadających z biedy polskich stadionach, nadając im iskry i kolorytu. Jednak prawie każdy mecz mógł być zarzewiem tragedii lub wielkiej burdy. W połowie lat dziewięćdziesiątych na stadionach pojawiały się jedynie flagi – było ich sporo, ale wyglądały dość biednie. To wszystko można uznać za typową, domową partyzantkę. Gdzieniegdzie wieszano flagi brytyjskie, ktoś czasami rozpędził się ze swastyką, krzyżem celtyckim czy symbolami amerykańskiej, rasistowskiej organizacji Ku Klux Klan. Nie był to jednak jawny akt polityczny a symbol jawnego chuligaństwa i szoku dla szarej społecznej masy. To zresztą było całkiem zabawne – na bazarowych łóżkach polowych obok siebie można było znaleźć rzeczy lokalnego klubu, Legii, Widzewa, Milanu czy Bayernu.

Pamiętam, że w sklepach sportowych można było dostać nawet stricte kibicowskie koszulki. Wspominam to jako czasy radosnej nieświadomości – zdarzało się, że barwy na ciuchach były nadrukowane odwrotnie, na porządku dziennym były też literówki. Początek lat 90. to polaryzacja na kibicowskim szlaku. Triada Cracovia-Lech-Arka rządzi. Bije się z każdym i wszędzie. Na chorzowskim stutysięczniku przeciw Triadzie stają wszyscy. Od drużyn śląskich po Legię, Zagłębie, Lechię i Śląsk, przyjechali razem w 600 osób. Rok 1993, 29. maja, mecz międzypaństwowy Polska – Anglia. Angielscy chuligani chcieli utrzeć nosa „polskiej dziczy”. Chcieli – lecz to, co zobaczyli, zobaczyć mogli chyba tylko w czeluściach piekieł. Nikogo nie interesowała ich zła sława – polscy chuligani za to chcieli podpalić hotel, w którym mieszkali Anglicy, nie dając im ani chwilę na rozwinięcie skrzydeł, by po chwili z pałami i sztachetami zająć się sobą. Stadion wypełniony prawie po brzegi, tylko Anglików trochę było mało…

Lechia siedziała wraz ze swoimi sprzymierzeńcami – Śląskiem Wrocław i Wisłą Kraków. Raz walki Arki z Lechią, potem z policją, potem ataki Arki i Cracovii na Anglików. Wszystkie walki kończą się interwencją policji oddziałów antyterrorystycznych.

Setki rannych, ponad tysiąc rozbitych głów i Anglicy w trwodze. Dane im było wreszcie zobaczyć, jak nieobliczalne są „demoludy”. Po meczu zmęczeni i zagazowani kibice wracają razem. Nikt z nikim nie walczy, kibice Arki wymieszani z Lechią. Legii z Wisłą itd. Lechia jedzie pociągiem do Warszawy, a potem do Gdańska, podliczając straty – jeden: uderzenie głową w słup w czasie jazdy pociągiem (po operacji w szpitalu, podobno będzie żył), drugi: 50 pałek w „tyłek” i po ciele. Jak mówił – po 25 zemdlał. Podbitych oczu, wybitych palców i śladów po pałkach nie warto liczyć – chyba łatwiej policzyć całych i zdrowych.

Cieniem meczu kładzie się tragedia kibiców Pogoni Szczecin. Zabitym był dwudziestoletni Andrzej Kujawa, kibic Pogoni, który wraz z kilkoma kolegami został napadnięty przez fanów Cracovii w tramwaju. W wąskim tramwaju szczecinianie długo dawali odpór napastnikom, którzy w niemocy sięgnęli wreszcie po noże. Ugodzony Andrzej zmarł na rękach kolegi. (Cdn.)

 

Roman Boryczko,

maj 2018

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*