Trzy muśnięcia śmierci

 

Piękna wiosna wokoło, a mnie nic nie cieszy. Mój dziadek jest ciężko chory. Leży w przyciemnionym pokoju, przenikające przez zasłony światło łagodzi nieco ostre, wychudzone rysy jego twarzy. Nie ma dla niego ratunku – nowotwór żołądka czyni zastraszające postępy.

Operacja i chemioterapia nie powstrzymały  przerzutów. Ból potęguje się z dnia na dzień. Maksymalna dawka Trodontu lub Tramalu już nie wystarcza. W perspektywie pozostaje tylko Morfina.

W tej chwili jest przy nim moja mama. Ja usiadłam w przedpokoju obok drzwi. Tuż za ścianą leży dziadek.

Słyszę jego głos:

– Tak chciałbym jeszcze pożyć. Chociaż jeden rok. – Serce mi się ściska. Nie mogę tego słuchać. Chowam twarz w dłoniach. Jakby z daleka dochodzi mnie głos mamy:

– Tato, spojrzyj na to inaczej. Pomyśl. Miałeś szczęście. Przeżyłeś wojnę, wychowałeś nas czworo. Wszystkim pomagałeś. Zawsze. Masz dziewięcioro dorosłych wnuków. Jeszcze i im pomogłeś, a pomyśl, ilu twoich kolegów nie miało tego szczęścia. Rzeczywiście napracowałeś się, ale zadbałeś o wszystko. Trzeba przyznać, że miałeś udane życie.

– Tak, masz rację. Wojna to najstraszniejsza rzecz. Ilu kolegów zginęło? Chyba z piętnastu. I mój brat, i kuzyni – tu zaczęło się wyliczanie – Józek, Franek Sobotów, Antoś…

Spojrzałam zza futryny. Dziadkowi błyszczały oczy, zapomniał na chwilę o bólu, a może akurat zaczęła działać następna dawka Trodontu. Cichutko wsunęłam się do pokoju i usiadłam na brzegu tapczanu, przy nogach dziadka. Patrzyłam na jego mizerną twarz i niespotykane, jasnoniebieskie, zmieniające swą barwę na ciemniejszą podczas wzruszenia oczy.

W 1939 roku mieliśmy po 18 lat. A ja rzeczywiście miałem szczęście. O śmierć ocierałem się często, ale trzy razy prawie miała mnie już w swoich łapach. Jednak wyrwałem się. Myślę sobie czasem: „Jakim to cudem?” Jak wtedy na Kaukazie. My, Ślązacy, mieliśmy ciężki los. Nikt z nas nie chciał iść do niemieckiego wojska. Nie było jednak sposobu, by się wybronić. Już mój przyrodni brat Norbert przepadł bez wieści. Pamiętasz? Opowiadałem wam. Był studentem. Uciekł przez okno, gdy przyszli po niego, aby go wziąć na przesłuchanie.

Dziadek zamyślił się. Po chwili ciągnął dalej:

– Mnie i młodszego o rok drugiego brata wcielono do Wehrmachtu. Straszna to rzecz walczyć w armii wroga, walczyć w szeregach tych, których nienawidzisz. Na Kaukaz wysłano nas dwa i pół tysiąca. Topnieliśmy z dnia na dzień. Nawet nie wiedzieliśmy, z kim walczymy. Strzelali do nas z gór jak do kaczek. Zanim przyjęliśmy pozycje obronne, wielu przenosiło się na tamten świat. Gdy docieraliśmy na miejsce, skąd strzelano, zastawaliśmy tylko łuski po nabojach. Czasem spotykaliśmy inne oddziały. Ocieraliśmy się o znajomków z pobliskich wsi. Dodawaliśmy sobie otuchy. Cieszyliśmy się, że Hitler dostaje w tyłek. Pewnego razu dotarliśmy do małej miejscowości, w której wcześniej zrobiono kocioł. Zginął tam mój kuzyn, Antek. Widziałem go zabitego. Prawie mu zazdrościłem. Miałem już tego dość. W górach ciągłe zasadzki, mnóstwo zabitych i rannych, a mnie znowu nic. Nie mogłem już wytrzymać. Rosjanie jakby odgadywali taktykę niemieckiego wojska. Zawsze byli przed nami. Strzelali i znikali jak upiory.

Dziadkowi zeszkliły się oczy i gwałtownie pociemniały. Przerwał na chwilę i znów ciągnął dalej:    

– Wtedy był nalot. Bombardowali i strzelali z karabinów maszynowych. Uciekaliśmy na oślep. Koło mnie padali żołnierze, a ja biegłem i znowu nic i zacisnąłem zęby i schowałem się za pień drzewa. Pałatką okręciłem rękę i strzeliłem do niej. Ból i krew. Całe szczęście, jestem ranny! Nie będę więcej walczył. W punkcie opatrunkowym jakiś lekarz ogląda moją rękę i nagle krzyczy:

– Sam sobie to zrobiłeś! Pójdziesz pod sąd wojenny! Akurat na noszach niosą kapitana. Widziałem go przed nalotem. Nie ma czasu myśleć. Sam się dziwię, kiedy mówię:

-Ten kapitan biegł obok mnie. Strzelali z samolotów. Byli nisko, bardzo nisko.

Kapitan jest ranny w głowę, ale przytomny. Na pytanie lekarza, czy to prawda, co mówię, odpowiada twierdząco. Jestem uratowany. Lekarz każe mi zrobić opatrunek i kieruje do szpitala. Wraca do ciężko rannych. Jestem szczęśliwy. Niech palec diabli wezmą!

Dziadek uśmiecha się leciutko:

– Ważne, że dostałem urlop na rekonwalescencję. Chodziłem na opatrunki. Jak dla mnie, rana goiła się zbyt szybko. Nie chciałem wracać na front. Wziąłem  koński włos i owinąłem wokół chorego palca. Rana zaczęła ropieć. Lekarz krzyczał, że pójdę pod sąd, bo skąd ta nagła infekcja.

– To twoja sprawka – wrzeszczał.

Wysłał mnie do komisji w Gliwicach, która miała zająć stanowisko  w tej sprawie. Czekałem na korytarzu z duszą na ramieniu. Wreszcie wezwano mnie. Lekarze oglądali mój serdeczny palec z wielką uwagą. W końcu wydali zaświadczenie, że mogła to być samoistna infekcja. Gdy wychodziłem z budynku, spotkałem głównego lekarza z komisji. Powiedział:

– Nie rób tego więcej, bo pójdziesz pod sąd wojenny i nic cię nie uratuje. Zrobiło mi się gorąco. On wiedział, ale nie zdradził mnie. Wśród Niemców też byli ludzie, którzy nienawidzili wojny i mieli jej dosyć.

Na front wschodni już nie wróciłem. Niemcy przegrali. Z Kaukazu wróciły niedobitki – 240 ludzi z naszej dywizji.

Przeniesiono mnie na zachód, do Holandii. Tu było całkiem inaczej, przede wszystkim spokojnie. Cieszyły wiadomości z frontów. Niemcy przegrywali coraz częściej. Trzeba się było maskować, by nie zdradzić radości przed kolegami. Nawet w listach trzeba było być ostrożnym. Nas, Ślązaków, pilnowano szczególnie. Jednak kiedyś, przepełniony radością, nie wytrzymałem. Napisałem do żony (byliśmy pół roku po ślubie): Niedługo będziemy w wolnej…………….. zrobiłem kropki. Miałem na myśli Polskę. Wiedziałem, że mama się domyśli.

Miałem pecha. Ten list otworzyła „cenzura”. Wezwano mnie do sztabu. Nie wiedziałem w jakiej sprawie. Dowiedziałem się na miejscu. To był sąd wojenny. Pomyślałem, że to już mój koniec. Gorączkowo szukałem w pamięci, o co może chodzić. Wreszcie wprowadzono mnie do pokoju. Udawałem spokój.

Dziadek westchnął. Znowu na chwilę zamilkł i uśmiechnął się do swoich myśli:

– Tu miałem wyjątkowe szczęście. Nie wiem, co mnie natchnęło, że umiałem tak przekonująco zagrać tę rolę. Pokazano mi list. Spytano czy to mój. Potwierdziłem, list pisałem po polsku. Jakiś porucznik zapytał, czy będę mówił sam, czy potrzebuję tłumacza. Pomyślałem od razu, że tłumacz to dobry pomysł, bo będę miał czas zastanowić się nad odpowiedzią. Niemieckim w mowie posługiwałem się biegle, ale odpowiedziałem:

– Potrzebuję tłumacza.

Oficer podsunął tłumaczowi list i kazał zapytać, co tam miało być napisane, gdzie kropki. Odpowiedziałem, że w wolnej ojczyźnie.

– A dlaczego tego nie napisałeś? – zaśmiał się pogardliwie.

Zanim tłumacz przetłumaczył, miałem gotową odpowiedź:

– Pisałem po polsku, więc mogłoby to wskazywać na Polskę, a to przecież wasza wina, że nie umiem dobrze po niemiecku.

Wśród sędziów rozległ się szmer. Słyszałem jak komentują słowa tłumacza.

Was is das? Co on powiedział? Co to znaczy?

Wtedy ja, specjalnie niezbyt dobrą  niemczyzną, powiedziałem już bez pomocy tłumacza:

– Oddaliście naszą miejscowość Polsce, chodziłem do polskiej szkoły i teraz przezywają mnie polnische schwein (polską świnią). Przewodniczący sądu zerwał się na równe nogi. Zadał mi kilka pytań, jak nas traktują, skąd dokładnie pochodzę. Kazał wezwać komendanta. Spytał go, czy wie jak traktują Ślązaków jego żołnierze. Komendant przyznał, że słyszał o zatargach i przezwiskach. Wyproszono mnie na korytarz. Wezwano po 10 minutach. Odczytano mi wyrok uniewinniający i przeproszono za nieodpowiednie zachowanie niemieckich żołnierzy.

I tak po raz trzeci śmierć mnie tylko połaskotała. A pomógł mi najbardziej fakt, że moja rodzinna miejscowość leżała na samej granicy pod Gliwicami i po plebiscycie i III Powstaniu Śląskim została przyznana naszej ojczyźnie – Polsce.

Słuchałam jak zahipnotyzowana. Mama dokonała cudu. Oderwała dziadka prawie na godzinę od okrutnej choroby, spowodowała jego zwierzenia, których wysłuchała już kilka razy. Ja wiedziałam o nich trochę, ale po raz pierwszy i ostatni usłyszałam je z ust dziadka.

Dziadek zmarł w wieku 70 lat. Z jego rocznika  – 1921 – w naszej miejscowości pozostał już tylko jeden mężczyzna, a było ich 42.

_______________________________

Ps:

Brat Norbert przeżył wojnę, ukrywał się całą okupację.

Drugi z braci, Wilhelm, uciekł z niemieckiego wojska, aby przedostać się do  polskiej armii i zaginął bez wieści.

Dorota Karwowska

__________________

Od redakcji: Opowiadanie to jest jednym z tych dokumentów, które pokazuje jak skomplikowane było i jest życie człowieka, jak trudne do zrozumienia jest czasami ludzkie postępowanie ludzi, szczególnie tu, na Górnym Śląsku, gdzie bywało, że ojciec został wywieziony do KL Dachau a trzem jego synom kazano służyć w Wehrmachcie. W cudowny sposób ocalony dzięki odwadze syna człowiek, ginie na progu swojego domu, ale o tym w następnym odcinku z tematu Trudne ludzkie drogi.

___________

Opowiadanie oparte na faktach autentycznych. Materiał ten brał udział w konkursie historycznym, ogłoszonym przez I LO Zabrze pt. Losy Polaków podczas II wojny światowej.

Opublikowano za zgodą autorki. Na podstawie opracowania, autorstwa pani Doroty Karwowskiej, ze zbiorów archiwum TMP Przyszowice. Dziękuję za współpracę, T. Puchałka.

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*