Rejterada od p a r t i o t y z m u (3)

Pisma te stały się też narzędziem naszej walki przeciwko atakującym nas i pełnym zawiści środowiskowym żurnalistom, niekiedy mącicielom, inspirowanym przez jawnych przeciwników przemian społecznych, poszukiwaczy sensacji  lub po prostu zazdrośników. Takim np. okazał się Sławomir M., właśnie wówczas korzystający z porad i inspiracji miejscowego eksprokuratora, Wiesława Zaczka i współpracujący z Nie J. Urbana. Dyszał wręcz arbitralnością w poszukiwaniu faktów, kompromitujących tzw. chłopców spod znaku „S” i zawzięcie insynuował, nie gardząc paszkwilem i kłamstwem. W roku 1992 udało mu się, jako dziennikarzowi tropiącemu uchybienia władz, zorganizować nawet coś w rodzaju Ruchu na rzecz odwołania Rady Miejskiej. Jego programowi, który obwołał w swoich książeczkach reporterskich, przyświecało kłamliwe a buńczuczne przekonanie, że zwycięstwo Solidarności z 4. czerwca 1989 r. było – jak rąbał – „największym oszustwem politycznym świata”. Niepodobna rzec o nim nic więcej nad to, że tuż poprzednio, tzn. w okresie stanu wojennego jako dziennikarz wiodących w kraju sił  nie wiedział, jak podlizywać się ówczesnemu WRON-owskiemu przełożeństwu i rolę swą znajdywał w dziennikarskim „gaszeniu pożarów”, tzn. tłamszeniu w zarodku wszelkich sprzeciwów wobec zła, chełpiąc się tym zarazem – i to na łamach prasy.

Ponieważ również zajmowałem się dziennikarstwem, szybko znalazłem się wraz z innymi dziennikarzami EMILa w stanie wojny z Malinowskim. Działania Konfederatów (tak nazywano grupę 8 organizatorów wzmiankowanego ruchu w sprawie odwołania Rady), spełzły na  niczym:  społeczeństwo nie poparło siermiężnych krytykantów wprowadzanej w życie restrukturyzacji przedsiębiorstw. Jako redaktor pisma Rady  rolę swą widziałem w demaskowaniu tego ruchu oraz funkcji, jaką odgrywał Malinowski. W następstwie zostałem przez niego i jego ośmioosobowe kumpelstwo pozwany do sądu, iżem śmiał określić istotne motywy tego „ruchu”, ujawnić tkwiące w nim warcholstwo, polityczny analfabetyzm i kryptokomunizm (acz ten ostatni zarzut nie był do końca przemyślany). Nieco wcześniej wraz z dziennikarzem, Arkiem Jachimowiczem, odsiadywaliśmy już „swoje” na ławie oskarżonych za niefortunnie przypisanie w gazecie Malinowskiemu, że w okresie stanu wojennego prezentował się jako lektor TV w  mundurze wojskowym, gdy tymczasem była to tylko bluza czy marynarka o kolorze munduru. Przerywam jednak tę relację z utarczek z Malinowskim, gdyż wielokrotnie przychodziło mi już o tym mówić, m.in. dotykać spraw Sądu Rejonowego w Elblągu, obsadzonego wówczas w wysokim stopniu przez cyniczne indywidua. Nie byłem zresztą jedynym wówczas w Elblągu facetem, miotanym przez niego po sądach. Dopiero po kilku latach podczas przypadkowego spotkania z eksprokuratorem Zaczkiem, dowiedziałem się właśnie od niego, iż to on był spiritus movens akcji antysolidarnościowych Malinowskiego i że on wskazywał mu sądowe drogi postępowania, a nawet redagował materiały. Rada Miejska wobec wszczętej przez niego publicznej akcji na rzecz odwołania swego składu zachowywała stanowisko wstrzemięźliwe, nie mniej wysłała do Sądu pismo z zarzutem nieobiektywności werdyktu, który dotyczył mnie jako dziennikarza, iż utrudniam działania grupie, zmierzającej do referendum… Oczywiście bezskutecznie. Zabolało mnie jednak co innego, mianowicie okoliczność ujawniania się w Radzie, gdzie powinny funkcjonować jakieś wszystkich obowiązujące normy etyczne i w ogóle zasady przyzwoitości, jakieś dziwne praktyki politykierstwa, podważające wzajemne zaufanie. Podczas gdy trwała kampania, prowadzona przez „ruch” Malinowskiego, zostałem  wezwany na tzw. dywanik przez dostojną „trójcę” Rady, czyli jej prezydium w osobach W. Daszkiewicza, Z. Orzecha i T. Sikorskiego. Złożono mi kategoryczne oświadczenie, że żaden mój artykuł dotyczący „ruchu”, jak i Malinowskiego, nie będzie przez Prezydium Rady akceptowany i że oni we trójkę nie solidaryzują się z moimi nazbyt ostrymi wypowiedziami.

Sensu owego dziwnego dystansowania się do moich tekstów, publikowanych na łamach EMILa domyśliłem się dopiero w kilka lat później. W ściszaniu kontrataków przeciw Malinowskiemu,  który przy kolejnych wyborach do Rady stał się lokomotywą miejscowego Sojuszu Lewicy Demokratycznej (wtedy jeszcze SDRP) znalazłem nie tylko troskę o niezaognanie konfliktów, ale i zwyczajne kunktatorstwo składających właśnie swój mandat do Rady radnych, rozsmakowanych już w polityce. Przewodniczącemu Rady zwidziało się, iż w  starcie po tę samą funkcję w następnej kadencji, nie będzie mu przeszkadzał Malinowski, kandydujący z ramienia SDRP do jakiejś znaczącej roli. To znaczy, że ze względu na ten jego „polityczny” interes nie powinien zbyt czytelnie ustawiać się w roli oponenta sił „lewackich” (dla mnie wówczas była to nie tyle lewica, ile „lewizna”, nastawiona opozycyjnie wobec ducha i litery przemian systemowych). Niestety budowanie sojuszu z M. niczego mu nie przyniosło. Kandydat do prolongowania swej elbląskiej roli przewodniczącego został zrobiony w przysłowiowego konia, ponieważ w ostatniej chwili Malinowski przyjął funkcję, ku której de facto zmierzał. Co dla wielu innych, imaginujących sobie podobne zazębianie się w nieprzyjaznych ciałach, stanowiło lekcję, dotyczącą wchodzenia w układy polityczne. (Cdn.)

 

Ryszard Tomczyk

Fot.: Lech L. Przychodzki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*