Zażyłości z Melpomeną (3)

Stosunki między dyrektorem a kierownikiem artystycznym teatru rozprzęgały się. Pamiętam np. jak pofukiwał (i to głośno) po kątach pierwszy z nich, czyli dyletant, niezdolny do zaakceptowania skądinąd odważnej i ciekawej interpretacji Pamiętnika… Białoszewskiego… W drugim sezonie (1999/2000) współpraca była już niemożliwa. Baniukiewicz został przez dyletanta praktycznie odsunięty od sceny. Burton zaś nie mógł wręcz doczekać się końca sezonu, by wymanewrować go z teatru. Sama jego obecność przeszkadzała mu i krępowała go. Za dużo mówić by o regresie propozycji teatralnej sezonu. Pisałem o tym co nieco. Ze względu na wchodzące na scenę czteroletnie święto teatralnego badziewia, niekonsekwencji, „ubawu”, złego smaku, przypadkowości (acz zdarzały się – jak w każdym cieście – jakieś rodzynki w zakresie np. wykonawczym) – pominąłem ten okres w szkicu, zaledwie zarysowującym dzieje sceny elbląskiej. Nim wyjechał z Elbląga, by osiąść w Garbatce k. Kozienic (mówię o Baniukiewiczu), zadzierzgnęliśmy nić przyjaźni. Udało mi się go nawet pozyskać do udziału w organizowaniu Stowarzyszenia Elbląski Klub Autorów (SEKA) w r. 2000. Utrzymujemy do dziś kontakt pisemny.

Przypadek Bartona jako dyletanta na stanowisku dyrektora teatru jest równie znamienny, jak obyczaje dyletantów na stanowiskach decyzyjnych (prezydentów, wojewodów etc.). Myślę, że owo wstydliwe zjawisko przyczynowo-skutkowe jako dziś niemal stałe w regionach nadwiślańskich, nie może nie być przedmiotem uwagi ludzi cokolwiek frasobliwych. Z tego też powodu nie od rzeczy będzie jeszcze zacytowanie fragmenty rozrachunku Antoniego Baniukiewicza z owym absurdem elbląskiej kultury – korespondencji, opublikowanej ongi na łamach „Tygla” (2004, nr 44).

„(…) teatr nieuchronnie, wcześniej czy później (na ogół wcześniej), wypluwa wszystkich nieudaczników, amatorów, bufonów, pseudoartystów i tępawych a zarozumiałych bufonów, którzy usiłują się w nim szarogęsić. A Barton był właśnie jednym z nich i to bardzo typowym. Miałem przyjemność – w miarę upływu czasu coraz bardziej wątpliwą – współpracy z nim niemal od chwili, gdy w wyniku specjalnie „ustawionego” konkursu, w którym wziął udział tylko on jeden, został dyrektorem elbląskiego teatru. Od razu też wiedziałem, tak zresztą jak i wszyscy w tym teatrze, że jest to dyletant, ustawiony lewą ręką przez awuesowskiego wojewodę, Marię Piór jako zapchajdziura w kryzysowej dla tej placówki sytuacji. Zamiast rozejrzeć się za kimś poważnym, za prawdziwym fachowcem, prościej było oddelegować do teatru kogoś miernego, ale swojego… By na jakiś czas problem był z głowy. Ale i dyletanci bywają różni. Podjąłem się więc u jego boku kierownictwa artystycznego teatru z nadzieją, że przypadkowy nominat, świadom swej nieznajomości materii, zechce przy mnie trochę poduczyć się teatru i ograniczy się – zgodnie ze swym wątłym statusem moralnym – wyłącznie do czynności administracyjnych. Ostatecznie tandemy takie niekiedy sprawdzały się, a z  początkowych „cywilów” wyrastali tu i ówdzie prawdziwi dyrektorzy (…).

Nie mówię tu już o sprawach ściśle przypisanych dyrektorowi artystycznemu, które wymagają jeszcze większej wiedzy (na przykład dobrej znajomości teatru polskiego i światowego) w ogóle niedostępnej komuś bez specjalistycznego przygotowania, sprawach takich, jak wytyczanie linii artystycznej teatru, odpowiednie kształtowanie zespołu artystycznego, dbałość o rozwój każdego aktora poprzez powierzanie mu odpowiednich ról, angażowanie reżyserów i scenografów, wreszcie kontakt z widownią i środowiskiem wokół teatru. Cóż Barton, pracujący dotąd jako  referent w wydziale kultury, mógł wiedzieć na te tematy? Ale ku mojemu zaskoczeniu on szybko uwierzył w swe namaszczenie i swą wiedzę. Zarozumiałość? Może należałoby użyć jeszcze mocniejszego słowa!

No i niemal od razu zapragnął współrządzić na scenie, korzystając z formalnego pretekstu, iż nie otrzymałem jeszcze nominacji na dyrektora artystycznego, byłem zaś (miało to trwać tylko czasowo) jedynie kierownikiem artystycznym elbląskiego teatru (mimo iż przepisy branżowe nie znały drugiego z tych stanowisk, wymagały natomiast obsadzenia pierwszego z nich). Stan takiej prowizorki był zresztą na rękę Bartonowi jak i władzom wojewódzkim, które wolały zapewne w teatrze jednoosobowe kierownictwo w postaci „swojaka”.

Parokrotnie usiłowałem porozmawiać z nim poważnie o teatrze, w tym także o podziale naszych kompetencji, zarysować jakiś plan rozwoju artystycznego, ale zawsze wymykał się jak piskorz, nieraz w sposób zwyczajnie prostacki. W ciągu całych dwóch lat nie udało mi się nakłonić go do ani jednej sensownej rozmowy – zawsze kluczył, chwytał natychmiast za telefon, wybiegał do toalety… W coraz większym natomiast stopniu ingerował w sprawy artystyczne, tak iż w drugim sezonie  poczułem się już całkiem niepotrzebny. To on w istocie ustalał repertuar, robił obsady, angażował aktorów i reżyserów. I tak polubił być generałem, że z nieukrywaną radością brylował po scenie, wygłaszając sążniste mowy przed przedstawieniami, produkując się z miną gwiazdora na fatalnie organizowanych uroczystościach z okazji Dnia Teatru i na licznych bankietach, wreszcie zaś zabrał się także do pisania tekstów scenicznych, reżyserii i aktorstwa, uszczęśliwiając i bawiąc do rozpuku widownię jako autor, konferansjer i tancerz w kabarecie, który stworzył do spółki z drugim, takim jak on sam przyuczonym artystą, chałturzącym w teatrze nauczycielem muzyki (…). Sprawa stała się głośna nie tylko w Elblągu i przeciwko takim wyczynom zaprotestowało wreszcie ogólnopolskie stowarzyszenie dyrektorów teatrów, broniące rangi dyrektorskiego stanowiska. Barton jednak bynajmniej się tym nie przejął i działał „artystycznie” coraz śmielej. (…)

Ustroił za to widownię teatru tandetnymi reklamami, wśród których zespołowi przyszło zagrać m.in. premierę „Trans-Atlantyku”, zamurował okna na i tak dusznej sali kameralnej, by powstały mur można było poświęcić darczyńcom, tablicę ogłoszeń przeniósł na niewidoczne miejsce na półpiętrze oraz dokonywał innych tego rodzaju ulepszeń. Ponadto narzucił organizacji widowni swój gust przy prowadzeniu impresariatu, co zaowocowało sprowadzaniem przedstawień przeważnie żenującej jakości. I tutaj przecież działał na miarę własnej organizacji w życiu teatru ogólnopolskiego.

Wewnątrz zespołu Barton stosował taktykę kija i marchewki. Skłócał ludzi, napuszczał jednych na drugich, chętnie słuchał donosów, nie potrafił jednak (bał się?) karać (nawet w ewidentnych wypadkach alkoholowych) ani nagradzać, pozostawiając bez echa moje wnioski, takoż moje działania w założeniu wychowawcze, bądź dyscyplinujące zespół aktorski, nie przynosiły rezultatów. Z wprawą szulera rozgrywał natomiast partię z lokalnym związkiem zawodowym, w którym prym wiedli nie aktorzy, lecz elektryk i kierowca. Toteż elektryk zarabiał per saldo więcej niż główna księgowa, zajmował poczesne miejsce w radzie artystycznej i autorytatywnie wypowiadał się o kształcie teatru (…).

W okresie tym, jak zresztą przez cały czas jego samodzielnych artystycznych rządów, produkowali się w teatrze w charakterze reżyserów, głównie przyuczeni aktorzy, bez rzeczywistych kwalifikacji reżyserskich. (…).”

Po wyjeździe Baniukiewicza z Elbląga do końca teatralnych rządów Bartona, który nastąpił dopiero w połowie 2003 r., w zasadzie przestałem bywać w jego teatrze. Po pierwsze dlatego, że nie było po co, gdyż poziom teatru był już po prostu podły, a konstatowanie tego faktu w materiałach prasowych nie przynosiło mi ani ulgi, ani satysfakcji. Nie znaczy to, bym stracił teatralnych przyjaciół, np. niektórych aktorów, panią Jadwigę Gizę – kadrową, użyczającą mi danych do opracowywania kronik teatralnych dla Rocznika Elbląskiego, czy Zygmunta Prończyka, trwałego scenografa teatru, nadto kolegę po fachu plastycznym. Niekiedy jednak bywałem, by mieć wgląd  w kotłowaninę sceniczną. Z przerażeniem i wstydem oglądałem aktorów (a byli to ludzie niejednokrotnie dojrzali, jak i zobowiązani do szacunku dla godności uprawianego zawodu) bezmyślnie i bez szemrania poddających się stylowi Bartona, zawsze  w jarmarcznych, bliskich gustom dyrektora zagrywkach farsowo-cyrkowych, nader często i bez powodu koziołkujących po scenie i upadających, by było „śmisznie”, strojących błazeńskie wygłupy lub też w tekstach „kabaretowych” pióra samego dyrektora, gaworzących o „d….Maryni”. Cóż poza wyszturchiwaniem w recenzjach mogłem więcej. To znaczy zdawało mi się, że mogę. Od roku 1999 teatr jako instytucja, podlegająca wojewodzie już warmińsko-mazurskiemu, z premedytacją była już „olewana” przez władze miejskie w Elblągu, z wielu powodów w tym czasie zjeżone wobec Olsztyna, bez litości zawłaszczającego sobie zdaniem elblążan zbyt wiele tutejszych agend i instytucji. Nie mogłem się z tym pogodzić, ponieważ przy zależności administracyjnej od Olsztyna, teatr był elbląski, elbląskiej społeczności służył i środowiskowym bonzom nie powinno być wszystko jedno, jaki ten teatr jest. To znaczy, nie wolno było poniechać możliwości wpływania na teatr, nie reagować na straszliwy, hańbiący miasto casus jego poziomu, co wymagało oczywiście współdziałania z nadzorem wojewódzkim, choćby województwo to było niechciane. Awanturowałem się o to w bezpośrednich rozmowach z  „ratuszowcami”, redagowałem memoriały. Że było to gadanie „do lampy” – rzecz oczywista. Ówczesny prezydent H. Słonina jak i „resortowy” wiceprezydent, Marek Gliszczyński pozostawali na to kompletnie głusi.

Ryszard Tomczyk

Fot.: Lech L. Przychodzki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*