Gniot uświęcający głupotę (o filmie „Historia Roja”)

Niewiele filmów, które ostatnio zaliczyliśmy, dostarczyło nam tyle okazji już to do zabawy, już to do jadowitej zgrywy – acz film natrętnie był skierowany ku budzeniu w nas bogoojczyźnianej euforii. Sam minister A. Macierewicz, przemawiający do ludu z wysoka, właśnie w tzw. wyklętych znajdywał „źródła prawdziwej polskiej niepodległości”. Toteż baraszkując bezkarnie wokół filmu i równocześnie czując na sobie wzrok męża stanu, tyleż pokładaliśmy się ze śmiechu, ileż i popłakiwaliśmy.

Bardziej metodyczne recenzowanie Historii Roja byłoby nadużyciem słowa. Stąd i właściwy tej przewrotnej pisaninie klimat prześmiewy, godnej przecież niefrasobliwej tandety i bredni, którą dzieło Zalewskiego jest po brzegi wypełnione. Tym, co naprawdę upoważnia mnie tu do zabrania głosu jest nie bezmiar błędów i niezdarności interpretacyjnych i artystycznych – lecz jego rozdęcie poznawczo-ideowe. Mam na myśli pretensję autora filmu do rewizji naszej świadomości niepodległościowej, to znaczy iście maniakalną ambicję przywracania polskim odbiorcom „przedwczorajszej” bałamutnej, bogoojczyźnianej wiary w tajemniczego „ducha narodu”; zgubne przeświadczenie o nadrzędnym, etycznym obowiązku umierania za ojczyznę, równoznaczne z gloryfikacją śmierci – skompromitowane wielekroć nie tylko przez realistów, ale i przez samych romantyków i w ogóle najbardziej odpowiedzialnych pisarzy polskich; jednoznacznie zgubne – co wielekroć wykazała historia. Równie obłędne, co i etyczne kategorie wierności i zdrady, w których beznadziejnie szamocą się filmowi wallenrodowie, tj. „żołnierze wyklęci” – partyzanci, którzy po r. 1945 nie chcieli i nie potrafili rozstać się z bronią.

Peerelowska, czyli komunistyczna propaganda, jak wiadomo, odsądzała tychże czci wiary, zaliczając już to do pospolitych bandziorów, już do tzw. „karłów reakcji”. Powieści Konwickiego i Andrzejewskiego czy filmy Wajdy a nawet Poręby stwierdzały dramat i tragizm pokolenia chłopców z AK czy nawet NSZ, zdeterminowany zarówno biegiem historii, jak i uwarunkowaniami psychiczno-świadomościowymi szczególnie ciężkich decyzji. Sprostanie tej rzeczywistości wymagało niejednokrotnie wznoszenia się ponad pospolitą kondycję ludzką. W każdym razie powaga pytań – choć rzeczywistość tamtych czasów znamy lepiej niż przed kilkudziesięciu laty –  wymagałaby odpowiedzi poważnej i na miarę, to znaczy nie odwołującej się do dawno skompromitowanych stereotypów, kiczowatych uogólnień i rozwiązań „pod publiczkę” czy „wódeczkę”. Gdy tymczasem rzecz Zalewskiego jest – po pierwsze – aktem szczególnie prostackiej i pod szczególny rodzaj publiczki ciągniętej interpretacji naszej przeszłości historycznej oraz etosów narodowych – po drugie – chaotyczną, pełną nieprawdopodobieństw i tandety, to znaczy niezborną, niedołężną i wręcz irytującą kontaminacją różnych konwencji i bałamutnych chwytów. Jest, krótko mówiąc, artystycznym humbugiem.

Jak powiedziałem, intencja zrealizowania rzeczy kategorycznie zmieniającej nasze spojrzenie na przeszłość historyczną oraz ideowo – odrodzicielskiej, jest buńczucznie i pretensjonalnie wypuszona oraz nieznośnie natrętna. Co rusz jesteśmy atakowani symbolami, przez które zwyczajowo, najczęściej infantylnie, odczytywało się u nas przeszłość narodową. Nieprzypadkowo więc znajdujemy na ścianach podlaskiej izdebki reprodukcje martyrologicznych obrazów Grottgera, kształtujących myślenie o niepodległości, zaś cała akcja filmu toczy się w klimacie strzelaniny, morderczych starć między swojskimi „chłopcami z lasu” a żołnierzami KBW, ubekami i siepaczami z NKWD. Większość tej materii zdaje się przywoływać ducha i symbole sienkiewiczowskiej Trylogii. Tej właśnie proweniencji są niezliczone sekwencje starć zbrojnych, egzekucji, pościgów, konnych szarż (np. iście kowbojska scena opanowania przez pościg konny partyzantów z NSZ pociągu dla wykonania zemsty  na funkcjonariuszach komunistycznego sądu). Tego też rodowodu są przekraczające niekiedy zasady prawdopodobieństwa i tendencyjnie odrealnione obrazy śmierci. Dziwolągiem koncepcyjnym jest ni to patetyczno-nastrojowa, ni to groteskowo-trywialna scena śmierci, skomponowana w myśl quasi-balladowego przeświadczenia o „nieumieralności” bohatera. Znajdujemy więc samotną, opuszczoną zagrodę pośród szczerego, osnutego mgłami pola. Pierwszy plan tworzy karykaturalna falanga uzbrojonego po zęby i wyposażonego w czołgi wojska. W chałupie zaś toczy się przedśmiertny dyskurs Roja i jego przyjaciela na temat zdrady, wierności i nieuniknioności ofiary za niepodległość. Instynkt jednak w ostatniej już chwili zniewala do ucieczki. Nie co innego, ale  już sama Opatrzność zrządza, że bohater, acz ranny, nie umiera – mimo zmasowanego, frontalnego ataku wroga. Bo nawała wrażych sił, przypominająca wbrew elementarnemu prawdopodobieństwu szarżę iście napoleońską, tym razem ma służyć ich skarykaturowaniu. Za zagrodą niespodzianie wyrasta pomocna boża ręka – bo oto zalesiona kotlina i niewątpliwą Opatrznością tu skierowany człeczyna z łopatą, właśnie kopiący jamę. Resztką sił bohater zsuwa się ze skarpy, układa maskująco w jamie i uprasza o zasypanie. W mgnieniu oka (ach, ten refleks!) i to na oczach znajdujących się w bezpośredniej odległości żołdaków z automatami pracuś ze szpadlem spełnia życzenie rannego. Boć bohater żyje, a i żyć będzie, o czym ma świadczyć falująca nad jego ciałem warstwa piasku. Toć jako „źródło prawdziwej polskiej niepodległości”- jak życzy sobie nasz aktualny Minister Obrony Narodowej – umrzeć nie może. Rzecz zatem kończy się już to symbolicznie, choć bez rekwizytorni religijnej (anielskich skrzydeł czy schodzenia z obłoków Najświętszej Panienki dla ocalenia bohatera), już to trywialnie – boć przecież herosowi z łaski i woli Bożej nie grozi dostanie się w ręce wroga. I tym razem zgodnie z tą wolą zrobi wszystko, by wykpić się śmierci. To znaczy skorzysta z fortelu, w samej rzeczy godnego niejakiego Onufrego Zagłoby, by w warstwie merytorycznej filmu przetrwać. Właśnie jako „źródło”. (Cdn.)

Ryszard Tomczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*