Cudowny brzdąc (6)

Ostentacja w kultywowaniu zgodnych z literą Biblii zasad wiodła nie tylko do zachowań śmiesznych, opacznych, obcych społecznej większości, ale też nie mogła nie wywoływać retorsji w samych zborach. Narzucała  życie trudne, uciążliwe, w nieustannej szarpaninie między ludzkimi powinnościami i obowiązkami stricte społecznymi a nakazami i zakazami niekiedy absolutnie irracjonalnymi. Ale to już osobny materiał do rozważań. Około 1940 r. pozostawałem wśród rygorów ustalonych przez zbiorowość adwentystyczną, jak i przez dom, w szczególności przez ojca, wcielającego w życie domowe anachroniczny system biblijno-patriarchalny z mrowiem nakazów i zakazów, w sposób oczywisty dystansujący nas wobec społeczności. Dystansowały nas, wywiedzione z Biblii interpretowanej literalnie i fundamentalnie, kultywowane i manifestowane przez adwentystów obyczaje i „sacra”, jak świętowanie soboty, stronienie w szkołach od zajęć młodzieżowych z udziałem księży, tzw. rekolekcji, czy jakichś zbiorowych wycieczek z odwiedzaniem kościołów, kaplic  etc. To znaczy już i ostentacyjne nieżegnanie się podczas rutynowej przedlekcyjnej modlitwy i niespożywanie zakazanej już w starym zakonie wieprzowiny, a także unikanie zbyt bliskich kontaktów ze „świeckimi” kolegami w myśl ewangelicznego zakazu: Nie ciągnijcie nierównego jarzma z niewiernymi. I niechadzanie na żadne widowiska świeckie – w tym filmy, jako wynalazek gorszący, bo stworzony przez Belzebuba. O zakazie picia alkoholu i palenia tytoniu już nie mówię, ponieważ jako dziecko nie byłem narażony na pokusy w tej dziedzinie, a konsekwencji w przestrzeganiu zasady wstrzemięźliwości jak i higieny odżywiania się i  dziś adwentystom nie podobna nie gratulować. Wskutek przyjęcia adwentyzmu, a więc i radykalnej zmiany stylu życia, ojciec szybko stracił większość znajomych i przyjaciół, mocno naraził się części rodziny, nade wszystko zaś swej matce, Karolinie, która – gdy już udało mu się dla swej wiary pozyskać najzagorzalszego w Radomiu katolika, czyli ojca Filipa, wszczęła przeciw niemu prawdziwą batalię, angażując przeciw nam istne watahy bigotów i szumowin z udziałem młodzianowskich księży. Pominę tu te smutne epizody, niektóre z nich zobrazowałem w niegdysiejszym zbiorze „opowiadań domowych” pt. Było, minęło.

Wreszcie trzymał mnie w ryzach (także mamę, obie siostry i dziadków, a nawet nawiedzających nasz dom krewniaków i zgoła obcych ludzi) zarządzony przez ojca na podstawie studium Pisma św. i skrupulatnie utrzymywany reżim zbiorowych modlitw, religijnych pogadanek ojca, lektury Biblii z obyczajową już – co dotyczyło już mnie – izolacją od zabaw z sąsiedzkimi rówieśnikami, gry w piłkę, szachy etc. Stąd też niepodobna się dziwić, że bardzo długo traktowali mnie sąsiedzcy chłopacy jako trutnia, niezasługującego na kumpelstwo. Reszty dokonała przeklęta influenca,  skazując mnie na ściślejszą izolację.

Zadawalałem się jednak zorganizowanym nie bez pomocy rodziców „rajem domowym”. Malowaniem, czytaniem… Częściowo i grą na fisharmonii, którą przyjął w depozyt ojciec, gdy adwentyści zostali przez Niemców wywłaszczeni z własnej kaplicy (obszerna sala, przygotowana do spotkań modlitewnych) przy reprezentacyjnej ulicy Żeromskiego. Jak się okazało i w tym zakresie zostałem wyposażony w budzące nadzieję talenta. Tyle, że gdym był w czwartej klasie, ojciec postanowił wkroczyć – i to energicznie – w tok moich zainteresowań, ciągot i inklinacji, bym nie uległ rozchwianiu i fatalnym nałogom. Z całą surowością zalecił mi codzienną lekturę Pisma Świętego, ograniczając zarazem kontakt z lekturami świeckimi, jako odwodzącymi od Boga. Wtedy też począłem się buntować przeciw tej ortodoksji. Kluczowym momentem było, jak mi się zdaje zdarzenie, gdy ojciec zakazał mi czytania wypożyczonego od sąsiadów (nb. także adwentystów) Robinsona Kruzoe w jego pełnym wydaniu i zniewolił do natychmiastowego odniesienia książki.  Równocześnie dokonał egzekucji na moich zbiorach komiksów i pokładach wydawnictw broszurowych z Tomem Mixem, Jerzym Roliczem i Bufallo Billem. Bez ceregieli wrzucił je do pieca. Ponieważ zaś mama poczęła już kwestionować ten rodzaj metody wychowawczej, ojciec wywiódł, że lektury przygodowe, a taką niewątpliwie jest Robinson Kruzoe, mogą mnie zachęcać do opuszczenia domu w poszukiwaniu przygód i że w związku z tym trzeba najgorszemu zawczasu zapobiec…

Z miejsca począłem się buntować przeciwko nałożonemu mi ościeniowi. Krnąbrność, jaka się wówczas we mnie odezwała, sprawiła, że żywiołem moim z dnia na dzień stawało się łgarstwo, przekora, w każdym razie rezygnacja z automatycznego podporządkowania się woli ojca i zadowalania jego próżności. Były to zaledwie początki buntu przeciw ciągle upartemu kształtowaniu przez rodziciela swej pozycji biblijnego patriarchy w rodzinie przy pomocy… strachu. Na tym samym strachu, który sączył się z oprawionego w solidne ramy, wiszącego na ścianie wersetu biblijnego, namalowanego przez ojca: Bójcie się Boga i chwałę mu dajcie, gdyż przyszła godzina sądu jego.

Nie byłbym daleko od prawdy, gdybym tu zauważył, że ojciec w tym czasie naprawdę był bardzo niedaleko od sączonego przez Biblię przeświadczenia, że sam jest Bogiem dla rodziny, jak Wszechmogący dla świata.

Rozsypywało się zaimputowane mi przeświadczenie o mojej osobliwości, po prostu pokorniałem. Gdzieś w klasie czwartej a najpóźniej w piątej zbiła mnie z pantałyku świadomość, że przestałem w klasie przodować i że zaczynam już nie dostawać. Jako dziecku cudownie czytającemu czy malującemu, uchodziło na sucho nieodrabianie lekcji i nieprzykładanie się do innych przedmiotów. Sporo lekcji szkolnych traciłem, korzystając z wolnych (względy wyznaniowe) sobót. Zadufany jednak we własną gwiazdę i nie przymuszany do odrabiania lekcji, po prostu przestałem się uczyć. W klasie piątej byłem już wyrzucany z klasy za brak odrobionych zadań i zacząłem wagarować, zużytkowując ten czas na malowanie pejzaży w plenerze miasta. Zaniedbałem arytmetykę, co nie obyło się bez przyczyny  ojca, który niejednokrotnie dla utrzymania mnie w domu zlecał mi niefrasobliwie rozwiązywanie „za karę” szeregu zadań (sam – zapomniawszy algebrę, nie potrafił ich już rozwiązywać) z podręcznika niegdysiejszych własnych kursów elektrycznych. Bez znajomości algebry zadania te były nie do uszczknięcia. W konsekwencji stało się najgorsze: już i tliła mi się w głębi jakaś nienawiść do świata cyfr i symboli matematycznych. W każdym razie w piątej groziło mi zasłużone powtarzanie klasy. By oszczędzić mi wstydu i kary cielesnej, która groziła mi ze strony rodziciela,  zadziałała matka, pokwapiwszy się do szkoły pod koniec roku z kilkoma nieosiągalnymi na rynku osełkami masła. Nie posiadałem się ze wstydu.

 

Ryszard Tomczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*