O wyboistej drodze do środowiskowego wspominkarstwa (4)

Ponieważ wwiodłem do tekstu nową postać elbląskiego życia, winienem – choćby w konwencji plotki – poświęcić Marianowi kilka zdań. Znałem go osobiście, gdyż odwiedzał mnie nieraz jako człowieka pióra, w tym redaktora pism, nadto człowieka  obdarzonego pamięcią, a niezbyt przyjaznego oportunistom. Dąbrowski był na początku lat dziewięćdziesiątych nieprzejednanym (a kłopotliwym również dla władz nowych), absolutnie samozwańczym defensorem pamięci ofiar minionego systemu i stanu wojennego. Objawił się jako stąpający wśród tajemnic miejskich tropiciel kłamstw, przemilczeń, prawd i półprawd. Nie tyle pogardzano jego nieobyczajnością i co nieco rozchwianą umysłowością, co bano się jego archiwum dokumentacji, w nieznany sposób zdobywanej, prawdopodobnie od zaprzyjaźnionych facetów z byłej SB.

Zdumienie, a nawet szacunek (u niektórych też i zawiść), budziła jego energia, wynalazczość i mordercza wręcz nieustępliwość w akcjach na rzecz środowiskowych ofiar terroru komunistycznego, ludzi pośpiesznie i nieraz pod osłoną nocy i byle jak grzebanych przez służby bezpieczeństwa. Marian bowiem niemal ogłosił się ministrem ich pamięci, organizował ich powtórne, uroczyste pogrzeby, stawiał krzyże i tablice pamięci, zdobywał ludzi i środki na te cele. Nie kto inny, ale właśnie on przyczynił się do wzniesienia krzyża przy moście nad Linawą, gdzie zginęli w wypadku czterej czołgiści, żołnierze 16. Pomorskiej Dywizji, zdążający w pierwszych dniach stanu wojennego w kolumnie czołgów z Elbląga do Gdańska. On też zajął się na oczach pozbawionych odwagi i energii historyków lokalnych rozszyfrowywaniem tajemnic tzw. „sprawy elbląskiej” z 1949 roku i weryfikacją wiedzy o niej.

Jemu też zawdzięczają elblążanie trwałą pamięć śmierci w wydarzeniach grudnia 1970 Zbyszka Godlewskiego z Elbląga (skądinąd uczczonego przez „nielegalną” pieśń Solidarności o Janku Wiśniewskim) oraz wmurowaną w ścianę budynku dzisiejszego Seminarium Katolickiego tablicę pamiątkową. Przypomnień tego rodzaju z uroczystościami, kultywującymi pamięć o ofiarach minionego systemu – z udziałem władz lokalnych i duchowieństwa – były dziesiątki, nie mówiąc o twardych i wręcz brutalnych wejściach Dąbrowskiego podczas różnych środowiskowych spotkań z wypowiedziami nie tylko nonkonformistycznymi i nieugłaskanymi, ale niekiedy wręcz brutalnymi. Zwyczaj skazywania na niepamięć ludzi „nieuczesanych” i niekiedy kłopotliwych sprawia, że w aktualnych relacjach, dotyczących elbląskiego życia ok. r. 1981, szukać by ze świecą postaci Mariana. Nawet historycy zobowiązani przecież do nazywania faktów i nazwisk po imieniu, odwołując się do oficjalnej dokumentacji z tamtych czasów, nie zawsze uwzględniają nazwisko Dąbrowskiego. Od początku bowiem traktowano go jako nieodpowiedzialnego „buldożera” oraz posiadacza wariackich papierów i uciekano od przyznawania mu autorstwa wielu inicjatyw. Do dziś uparcie orzeka się, że np. krzyż przy moście nad Linawą postawiono „dzięki staraniom lokalnej społeczności”, albo i dzięki podobnym anonimowym inicjatywom „wmurowano” tablicę, upamiętniającą ofiary „Sprawy Elbląskiej”. Nie podzielam takiego zwyczaju w ogóle, więc nawet wobec Dąbrowskiego, faceta kontrowersyjnego w działaniu, niestroniącego od akcji brutalnych, acz skutecznych  i od stosowania przemocy, za co przecież ponosił konsekwencje prawne.

Wracam więc do „sprawy Romana Gillowa”. Wysłuchawszy Romana i pogładziwszy swe kruczoczarne (tzn. elegancko malowane) wąsy Marian oświadczył: „Nie ma sprawy. Za tydzień Witek sam odwiedzi Cię w domu i to z długiem w zębach.  Jeszcze i kwiaty Ci przyniesie na przeprosiny. Osobiście tego dopilnuję.”

Niewielu wiedziało, że Marian ma syna osiłka i że ów osiłek wodzi się po ulicach i parkach miejskich z kilkunastoosobową grupą takich jak on sam młodocianych indywiduów, udających skinów. Krążyły plotki, że jednym z zajęć chłopiąt bywają jakieś akcje argumentacyjno-windykacyjne wobec farmazonów, powstrzymujących się od spłacania długów, hochsztaplerów i w ogóle obwiesi, nie grzeszących sumieniami. W każdym razie Marian nie rzucał słów na wiatr. Jakoż Witusia upomniano i to w sposób energiczny. Już po tygodniu zjawił się z plastrami na głowie w domu Romana obok Osiedla Marynarzy. Nie trudno było się domyślić, iż przekonali go do uiszczenia długu chłopcy Mariana. Z przeprosinami przyniósł kwiaty i pieniądze. Zaś w kilka tygodni już go nie było w Elblągu. Z czasem i ślad po nim zaginął.

 

Ryszard Tomczyk

Fot.: Lech L. Przychodzki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*