Cudowny brzdąc

Grudzień 1939 r. rozsierdził się srogą, okupacyjną zimą. Od kilku już lat byłem dojrzały do samodzielnego wałęsania się po mieście i okolicach. Wszak ukończyłem już drugą klasę podstawówki i czterokilometrową odległość do szkoły, znajdującej się w środku miasta od początku pokonywałem samodzielnie, w niczym nie absorbując ustawicznie zaharowanych rodziców. Jako pierworodny dość wcześnie zostałem przez nich rzucony na głębszą wodę dziecięcego żywota. Pamiętam, że od dawien dawna strzegli mnie zgodnie przed niefrasobliwym próżnowaniem i zbijaniem bąków, bowiem i sami niegdyś przechodzili twardą szkołę życia, wolną od pieszczot i wypełnioną twardymi obowiązkami. Stąd też od najdawniejszych lat – a napomykam, że już tylko cztery sezony dzielą mnie od dziewięćdziesiątki – dziwię się, a nawet żurzę na widok tej szalonej nadopiekuńczości, która skłania bezmyślnych rodzicieli do przedłużania swym milusińskim w nieskończoność „raju dzieciństwa”, iż nie dziwią powszechne bunty i rewolty tak degenerowanych i bisurmanionych nastolatków przeciwko „wapniakom”. Nie ulega oczywiście wątpliwości, że jako najstarszy z trójosobowego potomstwa (dwie młodsze siostry) naturalnym sposobem zostałem desygnowany do różnych odpowiedzialnych zadań w rodzinie, których tu i nie wspomnę. Faktem jest też, że nigdy przeciw temu nie szemrałem, takie bowiem role spoczywały i na innych najstarszych chłopcach z przedmieścia. Podobne role bowiem pełnili i pełnią w rodzinach – co naturalne – wszyscy pierworodni. Dodam też, że zainteresowanie ojca moimi kontaktami ze szkołą, do której zostałem zapisany, w zasadzie zakończyło się na tym akcie zapisu, przy czym okoliczności zapracowania ojca, a w związku z tym i zaniedbywania spraw domowych (czy też w ogóle „poziomych”), zawdzięczam to, że tata nie dopilnował terminu zapisania mnie do szkoły. Uruchomił się w tym zakresie dopiero z początkiem września, gdy już wszystkie miejsca w klasach pierwszych były zajęte, a szkoły najbliższe naszemu przedmieściu pękały w szwach. Po obkolędowaniu podstawówek miejskich, znalazło się miejsce dopiero w szkole porządnie oddalonej od naszej dzielnicy – i to nie w klasie pierwszej, ale w drugiej, do której mnie przyjęto na tej podstawie, że doskonale władałem już sztuką czytania.

Ambicją ojca było mieć „cudowne dziecko”. Sprawił więc, że z radością i entuzjazmem czytałem już w wieku czterech lat, co – jak się później okazało – miało prócz ogromnych pozytywów, także swe kontrowersyjne strony. Jeszcze dodam i to, że całoroczne przyspieszenie mojego kształcenia w szkole (szczególnie okupacyjnej) w praktyce przyniosło kłopotliwe perturbacje, jak i niepotrzebnie wzbiło mnie w szczególne, niekoniecznie pożyteczne, a nawet groźne samozadowolenie. Narzuciło mi też mitręgę uczęszczania przez siedem lat do szkoły nieznośnie oddalonej od domu. Wędrówka tam i z powrotem zabierała mi bite dwie godziny, podczas gdy rówieśnicy z sąsiedztwa do najbliższej okolicznej szkoły mieli co najwyżej kilometr. Podrwiwał też sobie ojciec z mojego utyskiwania na tę stratę czasu, przypominając swoje dziecinne i młodzieńcze obowiązki i powinność codziennego, a nawet kilkakrotnego przemierzania całego miasta między Glinicami a zachodnimi  peryferiami miasta.

– Ruch na dobre ci wyjdzie – utrzymywał niezmordowanie. – Zamiast bezmyślnie gonić za piłką z inną smarkaterią, przejdziesz się, co ożywczo wpływa na krążenie,  wzmaga apetyt i rozjaśnia umysł.

Tak i pozostało. Z czasem, gdym się już przyzwyczaił do boskiej wychowawczyni, pani Janiny Wilanowicz i do pochwał i do atmosfery szkolnej, nie myślałem o zamianie tej szkoły na żadną inną. Początkowo jednak narzekałem na los. To znaczy na konieczność wczesnego wstawania i pędzenia do miasta na łeb, na szyję. Niekiedy, zwłaszcza na początku, podwoził mnie ojciec, zdążający na rowerze do pracy na siódmą, gdyż jego zakłady wodociągowe i gazowe, gdzie pełnił funkcje kierownika stacji wodomierzy, znajdowały się po prostej linii o dobre dwa kilometry dalej. Rozwiązanie to – acz byłem podwożony, okazało się fatalne, gdyż narzucało mi jeszcze wcześniejsze, spartańskie rozstawanie się z łóżkiem i znalezienie się pod szkołą na kwadrans przed siódmą, podczas gdy bramę szkoły otwierano najwcześniej o w pół do ósmej.

Ostra i niespodzianie nader śnieżna zima obiecywała saneczkowanie. Był to jedyny temat wśród czeredy sąsiedzkich chłopaków i dziewczyn. Jakże tęskniliśmy do tych pagórków pośród łąk pod gazownią, które od niedawna zostały oczyszczone przez Niemców z ogromnych, niemal hektar zajmujących, stosów opon samochodowych. W przeddzień opuszczenia Radomia przez żołnierzy polskich opony te zostały wyładowane z pobliskich magazynów ze sprzętem wojskowym i zlokalizowane na przestrzeni ugoru pod gazownią – być może dlatego, iż tu zdawały się dostępniejsze wojsku, zaangażowanemu w obronę kraju. Być może też pod gołym niebem, by stały się dostępne ludności w razie, gdyby przyszło się cofać. To samo stało się z tysiącami – również usuniętych z magazynu – rowerów wojskowych tyle, że te zniknęły jak kamfora w ciągu tych kilku dni „bezkrólewia”, to jest między opuszczeniem miasta przez nasze wojsko a wjazdem szwabów. Szczerze mówiąc i tutaj znaleźliśmy, jako sąsiedzka hołota zawsze szukająca okazji do zabawy, niezbyt chwalebne dla siebie miejsce w towarzyszeniu żołnierzom przy poszukiwaniu i przytaczaniu do niemieckich ciężarówek opon o określonych przez żołdaków gabarytach. Dopiero zdecydowana i twarda postawa nieco starszego wśród naszej hałastry syna kolejarskiego z sąsiedztwa – a mego najlepszego przyjaciela – Zygmunta, położyła kres tej idiotycznej zabawie podlizywania się szwabstwu. Zygmunt zreflektowawszy się, sam uszczypnął się z gniewem, rozwrzeszczał, zgromił  siebie, zaś nas pod groźbą obicia zębów wezwał do natychmiastowego wycofania się z głupich i niefrasobliwych zabaw z oponami. (Cdn.)

 

Ryszard Tomczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*