Co to była sztuka totalna? (5)

DSC07506Przyczyny głębokie (4)

  Gdy 13. grudnia 1981 zaprowadzono stan wojenny, widoki były znane, ale przeżycia już inne. Byłem w „wieku poborowym”. Pamiętam, zaraz na samym początku, pierwszego – drugiego dnia, bodaj Wojciech Hrynkiewicz, przyjaciel – pisarz i poeta, powiadomił mnie, że w Wydawnictwie Morskim leży część nakładu książki o Lechu Wałęsie i trzeba go ratować, bo zarekwirują. Udałem się tam i za jakimś ustalonym kodem przejąłem dużą paczkę tych książek. Bałem się, bo musiałem iść przez środek miasta i tuż obok komisariatu milicji, ale robiłem dobrą minę, z cyklu: jak gdyby nigdy nic. W okolicy fontanny natknąłem się na duży patrol ZOMO, spoglądali na mnie, ale jakoś tak niezdecydowanie – i przeszedłem. Myślę, że w tych pierwszych chwilach te stosunki były jeszcze nie wyklarowane. Było wciąż sporo wzajemnego przyglądania się – co to będzie, jak będzie..?

   Oczywiście demonstracje, walki, ruszyły od zaraz i te pierwsze protesty były zupełnie wyjątkowe. Były powszechne. W okolicy między ulicą Rajską a Domem Partii i Żakiem czy na terenie dworca kolejowego – na całym tym obszarze był zwarty tłum. Jeśli znane ci jest, Droga Czytelniczko, Drogi Czytelniku takie słynne zdjęcie z tamtych wydarzeń, z wielkim neonem: Welcome to Poland – to właśnie tam. Tłum napierał, by przedostać się pod stocznię, pod pomnik, na plac „Solidarności”, a drogę przegradzał kordon ZOMO. Te tam wzajemne szturmy, na przemian – to demonstrantów to ZOMO – trwały długo i przez kolejne dni. Muszę przyznać, że chwilami wyglądało, jakby wtedy ten stan wojenny się chwiał, jakby oni jednak mieli nie dać rady, jakby milicjanci tracili oddech, jakby było ich za mało… Zresztą nawet wtedy nie widać było, by aresztowali ludzi, ale tylko starali się ich rozgonić. Pamiętam więc takie odczucia.

   No i ten tłum, ci zgromadzeni ludzie – byli tam wszyscy: kobiety i mężczyźni, starsi i w sile wieku i młodziutka młodzież – wszyscy połączeni w jednym: NIE. Tak wielka masa ludzi jakby przeniknięta jedną tylko myślą, jedną emocją. To był unikat, czuło się jakby fizyczne istnienie ducha, czegoś niematerialnego, wspólnego, to było niezwykłe.

   I jeszcze odczucie takiej udręki, której już dość, takiej na tę udrękę niezgody, że już naprawdę to nie może dłużej trwać, że nie – znowu ta udręka, nie…

   Pamiętam jakiegoś starca, który szedł przez ten tłum, wznosił rękę i wołał: Wałęsa to jest nasz ojciec!

   Tłum był tak wielki, tak gęsty, że gdy ZOMO przypuszczało atak – zbijał się w zwartą masę, nie było gdzie ani jak stawiać stóp, nie sposób cokolwiek zrobić. Wielki wysiłek i strach przed upadkiem. Taką zbitą masą starliśmy się tuptać, jakoś przesuwać, aż puszczało, robiło się luźniej i biegliśmy w tę czy tamtą, różnie, nieraz zabiegając sobie drogę. Mój przyjaciel został tak przyparty do jednego z dworcowych budynków, że zbita masa ludzkich ciał wycisnęła go do góry i rolowała po murze aż, w momencie gdy napór cofającego się pod razami pałek tłumu ustał, spadł do luku piwnicy i z kolei teraz nie mógł z niego wyjść bo przechodzili po nim, po jego plecach zomowcy. I tak nagle znalazł się na „zapleczu frontu”. Wyratowali go kolejarze, wciągając do budynku przez uchylone drzwi.

   Pamiętam, po którymś z ataków ZOMO część ludzi próbowała uciec tunelem, inni się zreflektowali, zaczęli krzyczeć: nie do tunelu, zagazują nas! Zamieszanie, ludzie zderzają się na schodach, jedni zawracają, inni pędzą na dół, zomowcy tuż-tuż.

   Innym razem niespodziewanie w czasie demonstracji wybiegliśmy z Bogdanem Kubatem zza węgła naprzeciw jadącej kolumny czołgów. Z kamieniami na czołgi. Przez chwilę zupełna pustka. Czołgi stają. My: „Jeszcze Polska…” – śpiewamy, właściwie to jakoś wyszarpuję głos na zesztywniałym, zdrewniałym gardle. Zwrotka, kończymy refren a tu – jakby wszystko się ugięło, ziemia, asfalt, bryły powietrza. Łomot, ogień, cała kolumna czołgów dała salwę z dział. Tafle szkła runęły na ziemię, trzask. Z dział jak to, z dział? Ze ślepych. Stoimy jeszcze, stoimy, wypuszczam kamienie z rąk. Nie ma już co, nie ma o czym mówić. Mówię do Bogdana: Idziemy, idziemy stąd.

   Spod Domu Partii puściliśmy się boczną, małą uliczką – z pewną obawą, żeby nas tu nie zakleszczyli, nie osaczyli, potem już luźniej, ku domowi. Po niespełna połowie godziny siedzieliśmy w pokoju u Bogdana i piliśmy herbatę, słuchając jakiejś muzyki. Petera Gabriela czy Roberta Frippa…

   To było takie dziwne, jakby tak sobie przejść z pomieszczenia do pomieszczenia, jak, ot – z kuchni do pokoju. Przed chwilą mogło z nas być mielone, a oto siedzimy sobie, herbata, muzyka. Ale w ogóle – o co chodzi? Co to w ogóle jest?

   Pamiętam, innym razem, było jeszcze widno, popołudnie, szedłem ku domowi, patrzę – natykam się – przed teatrem ustawiony transporter opancerzony, wokół zomowcy, na transporterze ustawiony karabin maszynowy. Jeden coś tam poprawia. Przez plac, Targ Węglowy, przemykają pojedynczy przechodnie, jakaś kobieta w chustce, schylona, z siatką. Szedłem mimo i czułem taką bezsilną wściekłość, łypałem na nich, oni wyzywający, spoglądali na mnie. Myślałem – no, na kogo się z tym szykujecie, do kogo chcecie strzelać z tego kaemu? Tylko wziąć za uszy wytargać, zaprowadzić do jakiejś szkoły, czy co. No, co wy robicie, ludzie. I ta ich wyzywająca pewność, to patrzenie, ta ekspozycja. Do kogo zamierzacie strzelać? Wściekłość i bezsilność. Bezsilność całkowita, beznadziejna. Wychodzicie walczyć? Dajcie mi chociaż jakąś szansę, jakąkolwiek, byle jaką chociaż. Byle była! A może – mogłoby jej nawet w ogóle nie być – byle było takie wrażenie, że jest. Przekonujące, takie, w które można uwierzyć.

   Co, mieliśmy pójść do lasu? Całkowicie śmieszne. Ale co tu mówić o tych – za ich plecami Ruskie, zagniotą. Ale ja też po prostu nie chcę do kogokolwiek strzelać – – – co wy robicie? Jaka bezsilna wściekłość. Wściekłość.

   Nie dopuszczam, jakoby to w ogóle było możliwe, taka walka, zabijanie – ale właśnie dlatego: jak można było tego – choćby tylko – nie uszanować. Jakoś postępować sensownie. Nawet i na to nie było ich stać.

  To jest ta szczególna łajdacka, tchórzliwa nikczemność każdej tyranii – żeruje na tym, że w większości ludzie nie chcą zabijać.

   Inna sytuacja, innym razem, akurat byłem w domu. Wyglądam, na ulicy kilka osób, raczej przyglądają się, czy coś się dzieje. Przejeżdża cywilny samochód, biały fiat. Spokojnie, z wolna zjeżdża do zatoki, szybko otwierają się drzwi, wyskakuje mężczyzna w cywilnym ubraniu, z wyrzutnią gazu w rękach i z bliskiej odległości, z tyłu, strzela stojącemu chłopakowi w głowę. Ten pada na ziemię, konwulsje. Esbek, czy kto on tam był, wskakuje do samochodu, uciekają. Krzyczę do domowników – natychmiast dzwońcie po pogotowie! Nie schodzę na dół, bo widzę – zbierają się ludzie, pochylają nad nim. Chłopak dygoce. Bezsilność? Bezsilność.

   W czasie demonstracji, ulicznych walk, często na zomowców krzyczano: Gestapo! Gestapo! Pewnego razu, w tamtym czasie doszło w Zachodnich Niemczech do demonstracji i z kolei ich uczestnicy na interweniującą policję krzyczeli: ZOMO! ZOMO! Radio Wolna Europa puszczało nagrania.

   Ale stan wojenny miał też swoje piękne sceny. Pamiętam demonstrację, przechodzącą przez Wrzeszcz. Ludzie, tłum wielki, zgromadzili się pod siedzibą MKZ – zamkniętą, zapieczętowaną. Zdemolowaną. Ludzie coś krzyczeli, wygłaszali. Nagle młody mężczyzna z biało-czerwoną flagą zaczął wspinać się po piorunochronie przy narożniku budynku, przy balkonach – żeby dostać się na trzecie piętro i tam ją zawiesić. Wspinał się. Ludzie patrzyli, zacichli. Był już wysoko, gdy jedna z kotw puściła, człowiek się zachybotał, na zluzowanym piorunochronie oddalił się od ściany, tłum zamarł. Poczułem w sobie nieznośne spodziewanie się tego, co oczywiście niechybnie nastąpi, czułem pełgający w środku, jakby mający nastąpić skurcz – człowiek zaraz spadnie na beton, zaraz gruchot, chrzęst kości. I ta bezsilność, że nic nie można zrobić, nic, to po prostu się właśnie dzieje, zaraz się dopełni. Ale piorunochron nie przerwał się i mężczyzna ruszył w górę do już tak bliskiego celu – zaraz sięgnie poręczy balkonu, wychyla się – i oto flaga zsuwa się z drzewca i wijąc w powietrzu biało-czerwone wygibasy, opada na ziemię. Jakiż to był żywy obraz, symbol tego wielkiego wysiłku, poświęcenia życia, które obracają się wniwecz, nie wydają owocu, chybiają – bohater zostaje na wysokości, nad przepaścią – z kijkiem. Jego bohaterstwo teraz wątpliwe, niby tak, ale trochę niepoważnie, niby tak, no, ale to się tak nie robi.

   Ale – nie zakończyło się to tak, nie zakończyło się na tym, ktoś bowiem wdarł się do środka, wyłamał drzwi, otworzył drzwi na balkon, już na nim są ludzie, podejmują bohatera. Ktoś inny porywa flagę, wbiega do budynku, pędzi na górę – i już jest, biało-czerwona jest, wisi.

   Czy to również tego dnia – demonstracja, wielki tłum idzie aleją, by skręcić na Zaspę, pod mieszkanie Lecha Wałęsy. Mnóstwo, mnóstwo ludzi, miasto stoi, ruch zatrzymany. I nagle, nie wiadomo skąd, bo milicja się wtedy pochowała – pojawił się radiowóz a w nim jeden samotny milicjant z drogówki i wysiadł i stanął, by… regulować ruch. Raczej nie było to potrzebne, ale zrobił to. Szły dziesiątki tysięcy ludzi i nie dzieciaków. I był gniew. Ale nikt go nie tknął. Nie słyszałem choćby jednego złego słowa pod jego adresem. Choćby uwagi.

     Cóż, uszanowanie takiej dojrzałości – również wymaga dojrzałości. A tego, jak widać, próżno było oczekiwać. (cdn.)

Zbigniew Sajnóg 

Ilustracja: grafika Andrzeja Kota

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*