„Paradoks białostocki” a wszystkie odcienie szaleństwa

Poniższy tekst zaczął powstawać tuż przed „ekscesami białostockimi”, ale może dzięki nim jeszcze zyskał na wymowie i znaczeniu. Z jakiś względów, przed  wyborami, w ramach uświadamiania zagrożeniem faszyzmem, ciemniactwem i nietolerancją wybór padł na Białystok. Jak sądzę – nie bez przyczyny. Teksty temu wydarzeniu poświęcone – w tonie pretensjonalnej egzaltacji i paranoidalnej histerii, które post factum ukazały się w GW, doskonale ilustrują zamysł: oto światli Europejczycy stanęli  naprzeciw czegoś gorszego od zwierząt – prawicowego elektoratu, Polaków katolików z Podlasia, troglodytów, miotających przekleństwami oraz kostką brukową. Teza została udowodniona. Ducha oświecenia należy nieść tam, gdzie panują największe mroki, gdzie pora ciemności. Dlatego zebrało się wesołe tęczowe towarzycho z Wasiawki w kolorowych fatałaszkach i uzbrojone w bębenki wyruszyło – z czystymi jak łza intencjami – na zacofane Podlasie (brrrr!). Swoją drogą, proponuję aby w ramach misji oświatowej Podlasie również zorganizowało swój „marsz  równości” w Warszawie, pod hasłami równości w perspektywach ekonomicznych i zawodowych. Przy okazji informując „panie lewicujące” oraz panów Rejtanów LGBTQ i coś tam +, że na „wschodniej ścianie płaczu” nadal wielu (wg niektórych – większość) pracuje za niewiele ponad tysiąc złotych… Ale pewnie dobrze tak tym cebulakom homofobom!

Na początku wieku XX ideowi lewicowi intelektualiści porzucali często intratne synekurki, poświęcając się edukacji chłopskich dzieci lub angażując się w ruchy związkowe. Pierwsza połowa lat 90. to Jacek Kuroń ze swoją zupą dla słabych ogniw planu Balcerowicza. Dzisiaj wychowankowie Adama Michnika mają tylko pogardę i obrzydzenie dla polskiej prowincji, dla przeciętnego Polaka. Nazywają się lewicą – choć to żart i kpina. To często tylko teoretycy w każdej dziedzinie życia, obiboki, hedoniści i tłuste misie – wypasione na europejskich czy uczelnianych grantach lub sponsorowane przez szemrane fundacje, zasilane niemiecką czy sorosowską  kroplówką – siedzące w modnych warszawskich knajpach przy swoich aplach i popijające sojowe (GMO!!!) late. Ich jedynym zmartwieniem jest,  jak tu jeszcze lepiej sobie pościelić – ciągnąc hajs od podatnika, pchając się do polityki czy na brukselskie etaty. Aby to osiągnąć potrzebne jest im paliwo. Tym paliwem jest walka z nietolerancją, homofobią, nacjonalizmem, efektem cieplarnianym, jednorazowymi reklamówkami czy spalinowymi silnikami… whatever. Innymi słowy problem do rozwiązania. A ponieważ problem jest mało wyrazisty – trzeba go mocno uwypuklić. I tu pojawia się „paradoks białostocki”. A dlaczego paradoks? Ano dlatego, że jest to pewien paradoks, dlaczego akurat „bananowa lewica” – europejska, jakby nie było – wybiera sobie Białystok, a nie muzułmańską dzielnicę Paryża (La Goutte d’Or, czyli Złota Kropla) w czasie ramadanu. Może Paryż jest dalej od Podlasia? Na pewno – ale też w Paryżu byłoby  D U Ż O ciekawiej!

Podobno przed upadkiem kroczy pycha. Ja myślę, że ona nie kroczy sama; idzie z nią często pod rękę głupota. Ale jest to specyficzny rodzaj głupoty. Nie taka zwykła, beztroska głupota, ot, taka jak durnota Józka, co „po flaszce” postanowił pociąć deski na cyrkularce… i przy okazji obciął sobie trochę palców. Nie, to nie ten gatunek zamroczenia władz umysłowych. Tu chodzi o pewien rodzaj zidiocenia z odcieniem  wyrachowania, cynizmu i konformizmu. To dziwna odmiana autodestrukcji, która szuka racjonalnego uzasadnienia dla zniszczenia też życia innym, nie tylko sobie. Ten rodzaj bezmyślności występuje często w oprawie pseudointelektualnej liturgii, za którą stoi afirmacja dnia dzisiejszego – a po nas choćby potop. To taka  mieszanka  hedonizmu i karierowiczostwa z bardzo krótką optyką. Ma ona też wspaniałą moc samo-usprawiedliwiania. Wiadomo przecież, że owa głupota ma gębę pełną idealistycznych frazesów, iż jest usnuta ze „szlachetnej materii” – a mianowicie wiary w szczytne cele. Niewątpliwe ona sama – głupota, o sobie tak mniema. W największej zaś pogardzie i nienawiści ma ona – głupota – życiowy realizm, życiowe doświadczenie; coś, co kiedyś ludziska nazywali – po prostu – m ą d r o ś c i ą.  (Cdn.)

Włóczykij

Fot. Autora

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*