„Okrągły stół” w oczach publicystów (5). Rola mediów

Rola mediów w życiu politycznym kraju jest w ogóle nie do przecenienia. Od 1989 roku mamy do czynienia z realnym pluralizmem ocen życia społeczno-politycznego, choć jednocześnie rysować się zaczęły od samego początku tendencje negatywne. Sam proces przekształceń RSW Prasa – Książka – Ruch budził, zwłaszcza w środowiskach dziennikarskich gorące spory.

Prezes reaktywowanego Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, Maciej Iłowiecki, jasno rysował sytuację, związaną z prywatyzacją RSW. SDP podtrzymywało tezę, iż rząd nie miał jasnej koncepcji, co chce zrobić ze środkami przekazu. Na początku, ponieważ chodziło o rozbicie koncernu RSW, wszelkie mianowania nowych redaktorów naczelnych środowisko dziennikarskie przyjmowało z zadowoleniem. Zwłaszcza, że byli to ludzie przyzwoici i z obozu reformy. W momencie, kiedy ten obóz rozpadł się na różne ugrupowania, stało się to bardzo delikatną sprawą polityczną. Każde mianowanie naczelnego wzbudzać zaczęło kontrowersje i głosy sprzeciwu ze wszystkich stron, gdyż zazwyczaj nowo mianowany należał już do jakiegoś obozu.

Była to sytuacja łatwa do przewidzenia. Red. Iłowiecki wielokrotnie informował o niej Sejm i premiera. Gdyby uwzględniono postulaty SDP, udałoby się uniknąć późniejszych kłopotów. Komisji Likwidacyjnej RSW dano ogromną władzę. Mianując kogoś redaktorem naczelnym lub sprzedając którykolwiek z tytułów prasowych, daje się temu komuś wielkie pieniądze i władzę polityczną.

Prezes SDP zastanawiał się, jak postępować, żeby uniknąć kontrowersji… Niestety, zawsze znajdzie się ktoś niezadowolony. Skoro od początku nie było precyzyjnie ustalonych kryteriów, skoro dla środowisk dziennikarskich były one niejasne, trudno, żeby były one jasne dla społeczeństwa. Jasne były one chyba tylko dla Komisji Likwidacyjnej.

Powstała wskutek tego sytuacja niezadowolenia i napięcia. I wśród dziennikarzy i wśród drukarzy. I w tej sytuacji Rada Ministrów musiała zatwierdzić decyzje Komisji Likwidacyjnej RSW. Nadal wszyscy byli niezadowoleni.

W imieniu SDP prezes zgłosił premierowi i sejmowemu zespołowi do spraw oceny działalności RSW cztery warunki.

Po pierwsze – przetargi na tytuły musiały być całkiem jawne, o jasno określonych kryteriach.

Miano ponadto ustalić zabezpieczenia antymonopolowe, żeby jakiś wybitny kapitalista, czy też spółka krajowa, nie mogli w Polsce przechwycić zbyt dużej liczby tytułów prasowych.

Po drugie, zażądał zastrzeżenia, zabezpieczającego interes kraju. Gdyby np. Springer chciał wykupić prasę na Śląsku, to państwo winno się temu przeciwstawić, bo według obowiązującej formuły przetargów, miał do tego prawo.

Po trzecie, żądał, by ktoś, kto kupuje zasłużony dla polskiej kultury tytuł, nie zrobił z niego brukowca, jak to się stało z wieloma pismami na Węgrzech.

I wreszcie czwarte zastrzeżenie Iłowieckiego, szczególnie formułowane w imieniu SDP, żeby stworzyć gwarancje zabezpieczenia interesów zespołów redakcyjnych i dziennikarzy. Chodziło o to, by nabywca gazety nie mógł następnego dnia wyrzucić całego zespołu na bruk. Iłowiecki chciał uniknąć sytuacji, gdy SDP w negocjacjach z „rekinami kapitalistycznymi” jest osamotnione, oczekiwał poparcia rządu.

Sytuacja mediów była w ogóle niejasna i skomplikowana. Na przełomie lat 89/90 do wydawania własnej prasy przygotowywali się ludzie w mniejszym lub większym stopniu związani z antypartyjną opozycją. Wiosną 1990 roku takie gazety ruszyły. Ich kierowanie powierzono ludziom „nie zweryfikowanym” w stanie wojennym, a jedynym programem były rzetelne obrachunki z przeszłością. Zespoły dziennikarskie składały się w mniejszej mierze z zawodowców, w większej – z młodych adeptów, ambitnych, acz nie-profesjonalnych. Stare, partyjne gazety zmieniały tymczasem tytuły, pozostawiając resztę bez większych zmian. Niby zgrane, tytuły te miały zasadniczą przewagę nad nowymi – po pierwsze dość solidnie kolportował je Ruch, po drugie dysponowały bazą materialną, po trzecie miały grono sprawdzonych czytelników, po czwarte przygotowywali je zawodowcy, w oparciu o sprawdzonych informatorów.

Żaden z nowych tytułów nie posiadał tych atutów, przynajmniej na starcie. W dodatku adepci sztuki dziennikarskiej, przejęci redakcyjnymi pogwarkami o etyce zawodu, usiłowali być uczciwi, piętnując nie tylko „odchodzącą” lewicę – ale i nadużycia nowej, solidarnościowej władzy. Tym samym pozbawiali swoje pisma realnego poparcia polityków prawicy, którzy do nowych tytułów ustosunkowywali się nieufnie.[1]

Jedynie Gazetę Wyborczą obdarzono, niejako na wyrost, nieprzeciętnym wprost zaufaniem. Zadecydowało o tym nie tylko jawne poparcie Lecha Wałęsy, ale też ogólnopolski zasięg pisma i pisujące w nim autorytety moralne wczorajszej opozycji.

Już w kilka dni po I edycji Gazety… Trybuna Ludu rozpoczęła druk cyklu artykułów, zatytułowanego Gazet(k)a Wyborcza. Publikowano go zazwyczaj na stronie drugiej. Polemizowano tam z tekstami GW lub je parodiowano. Nie szczędzono też pismu opozycji złośliwych komentarzy, w rodzaju tego: „Jak na siedem numerów niezależnej Gazety Wyborczej (niezależnej także od faktów?) tych fałszywek jest jakby za dużo. Papier podobno jest cierpliwy, powiada przysłowie; z czytelnikami może być gorzej.”[2]

Dopiero po latach o sposobie powstania <monopolu Gazety Wyborczej> dowiedzieli się czytelnicy dzięki tekstom współtwórcy dziennika, Marka Remuszki. „Żadne inne pismo nie miało ani nie mogło mieć takiego kapitału zaufania, jak Gazeta. Nie mogło mieć tak sprzyjających okoliczności politycznych, technicznych, finansowych i gospodarczych. Wyborcza wzięła wszystko, oczywiście powstały też inne pisma, no bo przecież w gospodarce wolnorynkowej nie mogła być monogazetą, tak jak Trybuna Ludu kiedyś. Przez okrągły rok po ukazaniu się pierwszego numeru, dzięki wytężonym staraniom członków GW nie dopuszczono do ukazania się żadnej innej gazety ogólnopolskiej. Nie dopuszczono do konkurencji. To nie był tydzień czy miesiąc – to był rok. W tym czasie była więc Wyborcza, rządowa Rzeczpospolita i Życie Warszawy. Z pewnego dystansu oceniając, można powiedzieć, że kiedy powstawała spółka Agora, nie było takich możliwości, żeby trzy osoby mogły zrzucić się po 5 złotych i założyć spółkę. Żadna inna grupa nie mogła tego zrobić. Pozwolenie na to było wynikiem kontraktu okrągłego stołu. Również na mocy tego kontraktu Gazeta dostała papier, kolportaż, lokal, transport i druk. Wszystko za friko, ale mimo wszystko był to ciągle pewien kapitał społecznego zaufania. Nigdy więcej nic takiego się nie zdarzyło.”[3]

W podobnym tonie wypowiada się redaktor naczelny Obywatela, Remigiusz Okraska: „(…) warto zwrócić uwagę na zakłamanie, jakie stało się (…) udziałem GW. Owszem, medialny monopol postkomunistów musi budzić niepokój o pluralizm i swobodę wyrażania opinii. Przypomnijmy jednak, że na zawłaszczenie (a raczej utrzymanie) przez postkomunistów wpływu na media publiczne, ogromny wpływ miała polityka „grubej kreski”, lansowana usilnie przez Wyborczą. (…) I choćby dlatego dzisiejsze lamenty GW, ze SLD monopolizuje to czy tamto, wydają mi się już nie tylko przyznaniem się do wyjątkowej głupoty politycznej, ale są bezczelne, bo obliczone na zupełny brak pamięci i rozumu u czytających takie brednie.”[4]

Inny problem dostrzega piszący wówczas tylko gościnnie dla Innego Świata publicysta Obywatela, L. L. Przychodzki: „Niewielu czytelników prywatnych pism początku lat 90. (dotyczy to również sporych rzesz dziennikarzy) umiało spojrzeć na polski rynek prasowy jako… poligon. A był nim niewątpliwie.

Zachodni wydawcy wietrzyli nad Wisłą doskonały interes. Znali znaczny poziom czytelnictwa, wiedzieli, że młode pokolenie będzie chciało „odreagować” nudę partyjnych gazet. Nie mieli jednak zielonego pojęcia, jak naprawdę wygląda rozrzut gustów, nie orientowali się w labilnych przepisach prawnych, nie odróżniali polityków lewicy od tych, jacy identyfikowali się z prawicą (tu akurat mieli genialną intuicję).

Polscy, drobni i zakompleksieni, niezależni wydawcy sondowali rynek. Zbierali doświadczenia, z których po 2-3 latach skorzystały europejskie koncerny.”[5]

Problem polskich mediów po 1989 roku starał się uogólnić Andrzej Gwiazda. Zwrócił on uwagę, że obrady „okrągłego stołu” wyznaczyły grono ludzi uprzywilejowanych. Przy „okrągłym stole” uczestnikom i grupom, które miały tworzyć partie polityczne, nadawano nie tylko dobra materialne, przeważnie budynki (potem wynajmowane w celu finansowania takiej grupy), ale również tytuły prasowe. Cała prasa została podzielona między ludzi, którzy zostali przy „okrągłym stole” wyznaczeni na przywódców elit politycznych.[6]

Jerzy Jarowiecki dostrzega kilka swoistych wyróżników sytuacji rodzimej prasy po „okrągłym stole”:

„1. Nastąpiły przeobrażenia podstaw prawnych, wynikające z nowego ustawodawstwa (…);

 2. Dokonane zostały przekształcenia własnościowe w mediach (…);

3. (…). W miejsce centralistycznego i monopolistycznego systemu komunikowania społecznego stworzono system zdecentralizowany, pluralistyczny (…);

4. Na rynku prasowym ujawniły się (…) tytuły dotąd wydawane w „drugim obiegu” (…);

5. Nastąpił okres burzliwego rozwoju ilościowego gazet i czasopism (…);

6. Widoczna stała się zmiana roli prasy, rozszerzyły się jej dotychczasowe funkcje (…);

7. Narodziła się konkurencja rynkowa, o której mniej decyduje opcja ideowa czy polityczna, natomiast ogromną rolę spełnia jakość i sposób redagowania (…);

8. (…) pojawił się problem obecności kapitału zagranicznego w polskich mediach.”[7]

Od siebie dodałbym tu dwie uwagi – po pierwsze, moim zdaniem, o konkurencyjności pisma decyduje dziś szeroko pojmowana reklama, czyli fundusze określonych opcji politycznych czy koncernów na nią przeznaczone, mniej treść i sposób redagowania. Widać to było choćby w momencie wejścia na rynek ogólnopolski Dziennika, który od razu, „w ciemno” odebrał czytelników zwłaszcza Gazecie Wyborczej, gdzie winno już działać przyzwyczajenie do tytułu (15 lat edycji!).

Po drugie – od 1988 r. rozgranicza się wyraźnie trzy obiegi prasowe – obieg I – oficjalny, obieg II – to pisma związków zawodowych i tzw. organizacji pozarządowych, obieg III – wszystkie pozostałe pisma niezależne, zazwyczaj niskonakładowe. Nowy podział, zgodnie z tezą mojego ojca, spopularyzował w związku ze zmianą sytuacji na rynku edytorskim, prasoznawca z Uniwersytetu Jagiellońskiego – dr Wojciech Kajtoch – i zdaje się on obowiązywać w całym kraju.

Prasa polska, bez względu na zasługi dla transformacji ustrojowej, głównie dzięki zagranicznym wydawcom, podlega jednak homogenizacji. „Coraz więcej badaczy na całym świecie odkrywa i opisuje niespodziewanie duży stopień jednolitości poglądów u tych, którzy kierują mediami i którzy są ich jaskrawo świecącymi gwiazdami. Poglądy te można by nazwać „amerykanocentrycznym liberalizmem konsumpcyjnym”.

Motywacje ludzi, kierujących mediami, mogą być rozpatrywane przez pryzmat trzech najbardziej eksponowanych funkcji, jakie pełnią media: reklamy, rozrywki i informacji. Istnieje łatwo dający się zauważyć trend w kierunku jednoczenia tych funkcji, a także tendencja do rozmywania granic pomiędzy fikcją i rzeczywistością.”[8]

Reasumując – „okrągły stół” doprowadził do przemian w kierunku demokratycznym. Pomimo wykazanych przeze mnie braków transformacji ustrojowej, przeobrażeń żadnym siłom powstrzymać się nie dało. Wolne wybory są już częścią polskiej „normalności” a pluralizm partyjny nie różni Polski od krajów, gdzie demokracji nikt na tak długo nie zahamował.

Media aktywnie uczestniczyły w przemianach. Między nimi a polityką zachodziło jednak, pogłębiające się chyba, zjawisko „naczyń połączonych”.

 

Kamil Soroka

 


[1] Przychodzki L., Wolne media, wolne żarty,  „Obywatel”, nr 3/2001, s. 18;            

[2] „Trybuna Ludu”, nr 115, 17. 05. 1989, s. 2;

[3] <Gazeta Wyborcza>: łatwe początki, dziwne okolice, ze Stanisławem Remuszką rozmawiają Tomasz Lisiecki i Remigiusz Okraska, „Obywatel”, nr 3/2001, s. 13;

[4] Okraska R., „Uderzyli w stół…”, „Obywatel”, nr 2 (6), 2002, s. 44;

[5] Przychodzki L., Pierwsze (i ostatnie) lata wolnej prasy, „Inny Świat”, nr 20, 2004, s. 32;

[6] Gwiazda A., Elity „Solidarności”, „Obywatel”, nr 4 (30)/2006, s. 29;

[7] Jarowiecki J., Przekształcenia prasy polskiej w latach 1989-1995, w: Pięciolecie transformacji mediów 1989-1994, red. Słomkowska A., Warszawa 1995, ss. 43-46.;

[8] M. Węgierski, Mordercy kultury, „Obywatel”, nr 3/2001, s. 24.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*