O wojnie po wojnie

  

Wojciech Smarzowski po swoich dwóch ostatnich filmach na stałe wpisał się do grona wybitnych polskich reżyserów, na których filmy czeka się z zapartym tchem i mimo ciężkiej tematyki, zawsze skutecznie zapełnia sale multipleksów. W obecnych czasach jego twórczości po prostu nie wypada nie znać i ta zasada dotyczy każdego, nie ważne – czy jest się wielbicielem Borysa Szyca czy Piera Pasoliniego. Po Róży staje się jasne, że wyrósł nam nowy mistrz. Obecnie – najwybitniejszy polski reżyser.

Filmy Smarzowskiego zawsze odbierałem jako horrory. Te prawdziwe, na których człowiek naprawdę się boi i jak to w horrorze – tak i u niego – mamy potwory, których należy się lękać, potwory, które robią przerażające rzeczy, potwory, których naprawdę należy się bać – ludzi. Strach u Smarzowskiego zawsze jest strachem przed człowiekiem, przed tym, do czego może się posunąć. Strachem, że będziemy musieli w tym jakoś uczestniczyć. W tej materii można jego filmy porównać do dzieł Michaela Hanekego lub Nędznych psów Sama Peckinpaha. Smarzowski w ten sam sposób przedstawia akcję, buduje napięcie, zmusza widza do postawienia się danej sytuacji i jasno daje do zrozumienia, że wyjście właściwe nie istnieje. Jego filmy są jak drzazga, wbita w palec. Nie dają o sobie zapomnieć, a czasem znienacka potrafią obudzić w nocy.

Czwarty pełnometrażowy film Smarzowskiego opowiada historię tytułowej Róży, żony żołnierza Wehrmachtu, mieszkanki Mazur. Akcja dzieje się w 1945 roku. Właśnie skończyła się wojna, ale pokój jeszcze nie nadszedł. Na Mazurach grasują rozochoceni bezprawiem sowieccy bandyci kradnąc, paląc i gwałcąc. Niczego nie robi z tym stacjonujące nieopodal wojsko polskie, gdyż żołnierze zajęci są akurat próbą wyrzucenia z Mazur mieszkających tam od wielu lat Niemców. Taką „niepotrzebną” Niemką jest Róża w momencie, w którym przybywa do jej gospodarstwa Tadeusz, były żołnierz AK. Przybywa, ponieważ niesie dla niej wiadomość i zdjęcie. Na czarno-białej fotografii widać parę. To Róża i jej zmarły mąż. Pamiątkę razem z emocjami chowa do szuflady i prosi o odminowanie pola, bo „tam są ziemniaki”.

Róża jest filmem ogromnie trudnym, okrutnym i niepokojącym. Już pierwsza scena, pokazująca koniec dotychczasowego życia Tadeusza, nie pozostawia widzowi złudzeń. To nie będzie przyjemne półtorej godziny. Ciężko jest oceniać ten film od strony technicznej, bo cały jego sens zawarty jest w uczuciach. Smarzowski wysyła z ekranu nasiona, które można odpowiednio odczytać dopiero wówczas, kiedy pozwolimy im w sobie wykiełkować. Niech nie zwiedzie nikogo zbyt częste podkreślanie w Róży okrucieństwa; owszem jest tam bardzo dużo scen brutalnych, jednak, kiedy Smarzowski już coś takiego pokazuje, to nigdy nie popada w niepotrzebną eskalację przemocy, a stosuje niezbędny minimalizm. Pokazuje dokładnie tyle ile trzeba, nie mniej, nie więcej. Między innymi po tych scenach widać jego prawdziwy kunszt reżyserski. Smarzowski kino po prostu czuje. Idealnie kontrastuje też tempo scen brutalnych ze spokojnymi. Gdy Róża i Tadeusz rozmawiają na ławce, jedzą kolację z sąsiadami czy pływają łódką – czas jakby zwalnia. Pozwala im się rozkoszować spokojem, a obserwujący to widz doskonale wie, że to czas nie dla niego, a dla bohaterów, którzy na czas trwania filmu stają się realni.

Róża podobnie jak Dom zły czy Pianistka jest filmem, do którego nie sposób wrócić. Po pierwsze dlatego, że jest to ciężki obraz, taki z emocjami na raz, po drugie i najważniejsze – jest to obraz, który będzie się doskonale pamiętało już zawsze, wiele scen i obrazów powróci i czy chcemy czy nie – niektórych rzeczy po prostu nie zapomnimy.

Zachwyca w Róży końcowy szorstki efekt, zdający wyłamywać się ze wszystkich ram, a jednak oparty na czystych schematach. Spokojnie można zaryzykować stwierdzenie, że Smarzowski popełnił western. Róża jest narażona na niebezpieczeństwo, ale nie bezbronna, to silna kobieta, prawdopodobnie najtwardsza postać w całej tej historii. Czuwa nad nią Tadeusz, były żołnierz, człowiek honorowy i odważny, jedyny taki mężczyzna w całej opowieści. Bandyci są źli i zrobią wszystko, żeby osiągnąć swój cel, którym po pewnym czasie jest już tylko zemsta. W tle przewija się jeszcze cała plejada stereotypów. Są przekupni tchórze i jeden największy, jest pełna nadziei rodzina, zbyt słaba żeby przetrwać, jest ksiądz i są też uprzedzenia, które muszą w końcu odejść w zapomnienie.

Perfekcyjnie dobrał też reżyser obsadę. Największe wrażenie robi oczywiście Agata Kulesza w roli tytułowej. Aktorka, która tak naprawdę dopiero debiutuje, a już stworzyła postać niesamowicie żywą. Kulesza nie gra Róży, Kulesza Różą jest. Partneruje jej doskonały Dorociński. Oboje złamani, nieśmiali i niepewni wobec siebie – tworzą na ekranie chemię, której nie sposób opisać. W tym filmie po prostu widać ich uczucia, oni o tym nie mówią i mówić nie muszą, to po prostu widać. Na drugim planie to samo, co zawsze u Smarzowskiego, czyli Dziędziel, Preis czy Dyblik – idealnie dopełniający historię.

Czynnikiem wspólnym wszystkich filmów Smarzowskiego była zawsze bardzo podobna muzyka. Mogłoby się zdawać, iż jest to minus, jednak tak samo jak w Domu złym tak i w Róży rozbudowane partie wiolonczeli, urywanie dźwięków i długie ujęcia wypełnione tylko muzyką, dodają temu filmowi ogromnej dawki niepokoju.

Róża bezsprzecznie jest najlepszym filmem ostatniej dekady polskiego kina, filmem bardzo ważnym, o którym ciężko mówić i myśleć, a jednocześnie filmem, o którym nie sposób nie mówić i nie myśleć. Obejrzeć powinien ją każdy i nie ma żadnego znaczenia, czy się komuś film spodoba czy nie. Takie rzeczy po prostu trzeba znać.

Ocena: 9+

 Mateusz Nieszporek

Róża, reżyseria: Wojciech Smarzowski, obsada: Agata Kulesza, Marcin Dorociński, Kinga Preis

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*