Nie tylko Tajemnica Westerpllate. Nowe scenariusze dla odważnych

Histeryczne protesty wokół projektu filmu o polskich obrońcach gdańskiego przyczółka z września 1939 roku, dają sporo do myślenia. Nasuwa się refleksja, że przedstawienie obrazu historycznego, który nie jest przepojony patetycznymi dziejami z dziejów narodu, nie ma szans zaistnienia. Bardzo to złe czasy, kiedy sztuka staje się, jak śpiewał kiedyś Kult – sługą polityki. Nie może swobodnie opowiadać o przeszłości. Nie wdając się w moralną ocenę obrony Westerplatte, wystarczy spojrzeć na nią strategicznie. Łatwo zrozumie się, że siedem dni walki nie miały żadnego znaczenia militarnego. Zdobycie przyczółka miało dla dwóch walczących stron charakter symboliczny. Zupełnie inaczej niż w przypadku Helu, którego obrona we wrześniu 1939 roku stworzyła dla Niemców poważny problem. Podobnie, bez znaczenia na losy wojny, była zamiana przez Niemców – położnego na nizinie – Wrocławia, w Festung-Breslau. W 1945 roku decyzja taka nie mogła zatrzymać sowieckiej ofensywy. W żaden sposób nie opóźniła marszu Armii Czerwonej na Berlin.

Bez analizy dokładnych źródeł, trudno rozstrzygnąć jak właściwie zachowywali się obrońcy Westerplatte. Ocenić nastroje, towarzyszące poszczególnym żołnierzom. Nigdy nie będzie to łatwe, nie mówiąc, że stanie się to obiektywnie możliwe. Obowiązkiem historyka jest jednak dążenie do prawdy. Jego nakazem jest dotarcie do argumentów „za” i „przeciw”. Po spełnieniu tej powinności, rzec można tegoż kanonu metodologicznego, może on pozwolić sobie na wysuwanie wniosków. Właśnie to różni go od pisarza, tworzącego powieść czy opowiadanie. W pierwszym przypadku decydującym kryterium pozostaje analiza zgromadzonych materiałów archiwalnych, prasy czy wreszcie relacje świadków wydarzeń. To źródła i warsztat pracy historyka tworzą obraz. Dzięki sumienności badawczej i powstrzymywaniu emocji może powstać właściwa rozprawa naukowa. Jeżeli nie spełnia ona tych wymogów, jest tylko beletrystyką albo groteskową agitacją, ukazującą zafałszowany obraz przeszłości. Analogicznie, jest duża różnica w powstawaniu filmu dokumentalnego i fabularnego. W pierwszym przypadku narracja musi trzymać się bezwzględnie faktów. W drugim, elementy fikcji są, jak najbardziej dopuszczalne. Nikt z odbiorców nie może mieć pretensji, że bohaterowie historyczni kreowani przez aktorów czynią lub mówią coś niezgodnego z rzeczywistością, ściśle zawartą w źródłach. Nie można sztuce odbierać twórczej wolności, tak jak nie można napisać rzetelnego opracowania historycznego, żonglując źródłami według własnych założeń. Dobierając materiał badawczy i fakty zgodnie ze swoimi sympatiami lub preferencjami politycznymi. Pisząc pracę, która upiększa lub oczernia historię dokonuje się zbrodni na nauce. Wyselekcjonowana i „odpowiednio dobrana” w materiał bibliograficzno-źródłowy książka historyczna co najwyżej potwierdza, że inżynieria społeczna, wcale nie umarła wraz z realnym komunizmem.

Zaszczuty przez prześcigających się w patriotycznych peanach i świętym oburzeniu działaczy PO lub PiS Paweł Chochlew, autor scenariusza „Tajemnica Westerplatte” nie jest historykiem. Być może więc nie wie, że może przebierać w licznych tematach tabu z politycznej historii polskiego dwudziestolecia międzywojennego, czy II wojny światowej.

Z okazji zbliżającej się setnej rocznicy odzyskania niepodległości, można napisać niejeden ciekawy scenariusz filmowy o rodzinie Piłsudskich. Nie będzie to obecnie łatwe. Można przyjąć zakład, że dzieło stawiające niełatwe pytania i odpowiedzi, będzie blokowane. Zatrzyma go cenzura, zwana dobrym imieniem ojczyzny. Temat nie należy bowiem do łatwych.

Kontrowersje pojawią się już na początku – jeśli scenarzysta napisze o wenerycznej chorobie brata Piłsudskiego, Bronisława, albo tragedii jego samobójstwa. Kiedy poczyta zaś III tom wspomnień Ludwika Krzywickiego, to porazi go dziwny stan psychiczny Bronisława Piłsudskiego. Ze wspomnień dowie się, że jego zachowanie odbiegało od normy. Brat Piłsudskiego wpadał w tajemnicze śpiączki podczas oficjalnych odczytów politycznych. To bardzo barwna historia, kapitalna do filmowej kreacji. Na tym jednak nie koniec. Bronisław nie był „wyjątkiem psychicznym” w rodzinie Piłsudskich.

Niesamowitym studium udręki i cierpienia psychicznego jest też Maria Piłsudska. Reżyser stanie przed nie lada wyzwaniem. Jak właściwie ukazać pół życia obłąkanego człowieka? Jak w filmie oddać dramat choroby psychicznej siostry marszałka? Czy pokazywać męczarnie tej biednej istoty, czy przemilczeć bolesny i mało znany opinii publicznej fakt? Dzisiaj mało kto pamięta, że siostra pierwszego marszałka, Maria Juchniewiczowa z Piłsudskich, leczyła się w Szpitalu Psychiatrycznym w podkrakowskim Kobierzynie. Juchniewiczowa zmarła w 1921 roku i została pochowana na cmentarzu przy ul. Czerwone Maki. Wiele wskazuje na to, że przyczyna braku równowagi psychicznej u rodzeństwa Piłsudskiego tkwiła w zbyt bliskich więzach krwi, łączących rodziców przyszłego komendanta Legionów. Ojciec marszałka, Józef w kwietniu 1863 roku poślubił swoją kuzynkę Marię Billewiczównę. Ich pokrewieństwo było tak bliskie, że do ślubu konieczny był biskupi indult.

Można iść o zakład, że, niewielki epizod o rodzeństwie Piłsudskich sprowokuje obrońców dobrego imienia Polski do kontrakcji. Przeniesienie tego faktu do filmu będzie odebrane jako niszczenie tradycji II Rzeczpospolitej. To bardzo ryzykowana zabawa w III (IV?) Rzeczpospolitej, która w oczach władzy jest duchowym spadkobiercą Polski doby sanacji. Ochotnik podejmujący wyzwanie, zagwarantuje sobie niełatwe życie. Być może nie banicję artystyczną, ale o wsparciu swoich przyszłych projektów filmowych raczej już zapomni. Czujni patrioci nie pozwolą artyście na realizowanie fabularnych fantazji. Wiara od Boga i historii da im siłę rasowego cenzura.

Rodzeństwo to tylko jedna część filmowego projektu. Dla atrakcyjnego filmu jest bowiem o wiele ciekawsza atmosfera bujnego życia towarzyskiego marszałka i jego przyjaciół w Druskiennikach. W uroczym i znanym uzdrowisku nad Niemnem, marszałek wraz z małżonką i córkami spędzał dużą część czasu. Piłsudski i jego rodzina odpoczywali tutaj w latach 1924–1930. Życie towarzyskie tętniło, za kołnierz nie wylewano. Przystojnym politykom II Rzeczpospolitej towarzyszyły piękne kobiety. Mimo pobytów rodzinnych, Piłsudski do pantoflarzy nie należał. W tym uroczym uzdrowisku poznał młodszą o 30 lat lekarkę. Dr Eugenia Lewicka (nie mylić z Lewińską) również była zafascynowana marszałkiem. W 1925 roku marszałek wyjechał do Druskiennik bez rodziny. Romantyczną parę widywano na wieczornych spacerach nad Niemnem. W grudniu 1930 roku, nie lubiący zimnego klimatu Piłsudski i dr Lewicka wybrali się wspólnie na Maderę. Jako przyzwoitka pojechał z nimi również płk dr Wojczyński. Nieoczekiwanie Lewicka postanowiła wrócić znacznie wcześniej. Co do wydarzeń tuż po powrocie Lewickiej, to źródła nie są zgodne. Prawdopodobnie w Warszawie Lewicką odwiedziła Aleksandra Piłsudska. Nie wiadomo jednak, na jakie tematy rozmawiała druga żona marszałka z panią doktor. W czerwcu 1931 roku Lewicka została znaleziona nieprzytomna w warszawskim szpitalu, gdzie pracowała. Bardzo szybko stwierdzono zatrucie środkami chemicznymi nieznanego pochodzenia. Lewicką próbowano ratować, jednak zmarła dwa dni później. Sprawa jej śmierci nigdy nie została wyjaśniona. Msza żałobna za zmarłą odbyła się dwa dni później. Jednym z jej uczestników był przybyły na nią incognito Piłsudski. Marszałek zasiadł w tylnym rzędzie, a po krótkiej chwili opuścił nabożeństwo.

Wyjątkowa znajomość z dr Lewicką to znakomita inspiracja do nakręcenia filmu o gorących, zmysłowych uczuciach II Rzeczypospolitej. W roli Piłsudskiego, bawiącego w Druskiennikach, może wcielić się np., odpowiednio ucharakteryzowany, podstarzały Paweł Deląg. Kiedy nie udałoby się go nakłonić, w rezerwie jest zawsze Janusz Zakrzeński, aktor, biorący udział w corocznych inscenizacjach 11. Listopada, a także autor książki Moje spotkania z Marszałkiem oraz członek Rady Programowej Związku Piłsudczyków. W końcu – kto nie pamięta pana Benedykta Korczyńskiego, nomen omen z filmu Nad Niemnem. W roli dr Lewickiej wystąpić może Katarzyna Cichopek. Jeśli jednak wybierze kontynuację serialu M – jak Miłość lub kolejne potańcówki, to kandydatkę wyłoni casting. Nabór odbędzie się wśród najpiękniejszych absolwentek szkół teatralnych naszego kraju. Jeśli i on nie wyłoni rozstrzygnięcia, to pozostanie zawsze wariant awaryjny. Od biedy więc w tej roli zagra, farmakologicznie odmłodzona Katarzyna Skrzynecka lub Joanna Brodzik. W nieoczekiwany sposób będziemy mieć erotyk o najprawdziwszym podłożu patriotycznym. Polskie połączenie Przeminęło z Wiatrem z Dzikością Serca. Kawał historii społecznej zderzy się, a być może i połączy z czystą rozrywką. Kino moralnego niepokoju zespoli z zadaniami utrwalania tradycji historycznej, prowadzonymi przy Instytucie Pamięci Narodowej, w ramach: Klubu Grota. Komercja i pop-kultura zaprzyjaźni się z walorami edukacyjnymi. Problemem pozostanie reżyser. Najwłaściwszym byłoby znalezienie kogoś lekko wyuzdanego z pierwiastkiem martyrologicznej melancholii. Takiego połączonego Davida Lyncha z Andrzejem Wajdą. Wydaje się, że byłoby to odpowiednie zadanie bardziej dla Andrzeja Żuławskiego niż dla Chochlewa. Trudno, aby młody scenarzysta po takim ataku zechciał zmierzyć się z Tajemnicą rodziny Piłsudskich. Żuławski, nie licząc doświadczenia z Szamanką, ma mocne korzenie rodzinne w II Rzeczpospolitej. Liczy się przeszłość AK jego ojca. To jest właśnie jego wielki atut.

To pewne, że dalej są tacy, którzy uparcie twierdzą, iż dr Lewicka i marszałek podczas egzotycznego wyjazdu rozmawiali tylko o Wyznaniach św. Augustyna. Podczas tych kilku lat znajomości łączyła ich jedynie braterska przyjaźń. Drogich piłsudczyków można pocieszyć faktem, że wielki adwersarz ideologiczny i polityczny Piłsudskiego, również nie spał z rączkami na kołderce. W 1892 roku Roman Dmowski był przekonany, że zawładnęła nim „obstrukcja umysłowa”. W liście do Żeromskiego zwierzał się, że przyczyną tego jest jego przymusowa asceza seksualna. Narzekał, że nie stać go na korzystanie z uciech erotycznych, ze względu na wygórowane ceny francuskich kobiet. Kiedy wielki przywódca narodowej demokracji powrócił do kraju, problem przestał istnieć.

Mimo, że biało-czerwoni patrioci nie chcą tego pamiętać, to indyferencja religijna marszałka w II Rzeczpospolitej była powszechnie znana. Aprobowały to elity, a także spora część społeczeństwa. W maju 1899 roku przyszły marszałek polski wyrzekł się związków z kościołem rzymsko-katolickim i został członkiem kościoła ewangelicko-augsburskiego. W dwa miesiące po tym fakcie pojął za żonę Marię Juszkiewicz z domu Koplewską. Obojętny na sprawy religii (choć żywił sentyment do matki Boskiej Ostrobramskiej) Piłsudski, ponad 20 lat potem, powrócił jednak na łono kościoła rzymsko-katolickiego. Zrobił to ze względu na czekający go ślub z Aleksandrą Szczerbińską. Druga żona Piłsudskiego była katoliczką. Instrumentalne traktowanie religii było głównym argumentem dla przeciwników Piłsudskiego, aby nie pochować go na terenie wawelskiej krypty. Na usprawiedliwienie piłsudczyków należy podkreślić, że wcześniej pochowano w tym miejscu znacznie większych wrogów kościoła. Godzi się przypomnieć tutaj wieszcza z dalekiej Litwy i gorliwego jakobina, który kościoła rzymsko-katolickiego wręcz nienawidził, a którego pomnik wita w serdeczny sposób ciągnące na wawelskie wzgórze wycieczki.

Kolejnym projektem filmowym, związanym z Piłsudskim, może być pomysł przedstawienia marszałka na tle jego związków z wojskiem polskim. Dla zwolenników marszałka temat jest bezdyskusyjny. Scenariusz powinien być jeden, prosty i mocny niczym więzienne kraty w bereskiej celi. Wedle nich Piłsudski był militarnym geniuszem, czego dowiodła przede wszystkim wojna polsko-bolszewicka w 1920 roku. W tym miejscu należy zadać retoryczne pytanie, co wydarzyłoby się, jeśli konnica Budionnego odpowiednio wcześnie przemieściłaby się w rejon Bitwy Warszawskiej? Działań takich domagał się od bolszewickiego sztabu Tuchaczewski. Zablokował je Stalin, a Tuchaczewski powiadomił o tym Lenina. Stalin zapamiętał dobrze ów fakt i przypomniał sobie raz jeszcze 1920 rok, podczas czystek lat 30. Tuchaczewski pożegnał się ze światem doczesnym. Jak ująć to w uczciwym scenariuszu? Wspominać, pisać, pominąć? Narazić na szwank dumę narodową? Tym bardziej, że nad zasługami o zwycięstwo w 1920 roku spierano się niemal zaraz po bitwie. Narodowi Demokraci przypisali wojskowy triumf generałowi Maxime Weygandowi. Wedle nich – zwycięstwo było też zasługą całego narodu, Armii Ochotniczej i Wojska Polskiego, kierowanego przez znakomitych dowódców: Józefa Hallera i Władysława Sikorskiego. Wedle jeszcze innych, prawdziwym mózgiem „operacji warszawskiej” był szef Sztabu Generalnego WP – gen. Tadeusz Rozwadowski. Zasługi tego ostatniego podkreślał ówczesny premier Wincenty Witos. Powstanie polskiego mega hitu kinowego 1920, miałoby szansę przyćmić rosyjski 1612. Problemem pozostałaby obsada funkcji reżysera i odpowiedni dobór aktorów. Jednak Polak potrafi. Co, co niedawno powstało – jest kolorowym obrazkiem. Temat czeka na potraktowanie serio.

Zwycięstwa niekoniecznie przyczyniają się do dalszej mądrości. Sukces może przyćmić rozum. Jeśli upojenie nim trwa zbyt długo, kończy się to fatalnie. Wiele wskazuje, że tak było z rokiem 1920. Z wojny tej nie wyciągnięto właściwych wniosków. Uznano, że na tle sił sowieckich polska armia prezentuje się znakomicie. Mimo, że stworzono Plan Wschód (notabene obowiązywał przez całą II Rzeczpospolitą) nie postawiono na solidną modernizację sił zbrojnych. Trzeba też podkreślić, że znacznie mniej uważnie obserwowano to, co dzieje się na zachodzie niż na wschodzie (m.in. świadczyła o tym zawansowana rozbudowa od 1929 roku sieci umocnień, na odcinku Baranowicze i Polesie). Dużą rolę w tym odegrał Piłsudski, który wychowany w tradycji walki PPS–OB z caratem, zagrożenia spodziewał się przede wszystkim ze wschodu.

Niestety, marszałkowi brakowało szerszego spojrzenia na wojskowe przemiany w świecie. Bardzo często o rozwoju i zmianach w wojsku polskim II Rzeczpospolitej decydowały osobiste urazy. Doskonale pokazuje to stosunek Piłsudskiego do lotnictwa wojskowego. Po I wojnie światowej siły te w licznych krajach europejskich doczekały się dużego uznania. Nastąpił gwałtowny rozwój lotnictwa wojskowego. Polska po 1918 roku też zmierzała w dobrym kierunku. Szczególny wkład w jego pozytywną metamorfozę wniósł gen. bryg. pil. Włodzimierz Zagórski-Ostoja. M.in. sfinalizował zakup sprzętu lotniczego na dużą skalę. Polskie lotnictwo wojskowe miało szansę stać się jednym z najsilniejszych w Europie. Po przewrocie majowym 1926 roku zamiary te nie powiodły się. W zahamowaniu jego rozwoju czołową rolę odegrał marszałek Piłsudski.

W trakcie zamachu majowego znaczna część lotnictwa wojskowego stanęła aktywnie po stronie obalanego rządu. W maju 1926 roku, w działaniach bojowych w Warszawie i okolicach wzięło udział około 30 lotników, z krakowskiego, warszawskiego i toruńskiego pułku lotniczego. Lotnicy wierni stronie rządowej przeprowadzili 17 ataków bombowych lub szturmowych. Dokonali też wiele lotów rozpoznawczych. Zamachowcy nie dysponowali ani jedną załogą lotniczą. Zdecydowaną lojalność wobec rządu zachował gen. Zagórski-Ostoja.

Pierwszą decyzją zwycięzców było przeprowadzenie czystek. Szczególnie dotkliwie dotknęły one niewdzięczne lotnictwo. Po maju 1926 roku nastąpiła wyraźna fluktuacja w wojskowych kadrach lotniczych. Zaczęto forować ludzi bliskich marszałkowi, często bez należytych kompetencji. Konsekwencje przewrotu okazały się jednak najtragiczniejsze dla gen. Zagórskiego-Ostoji. Na początku odsunięto go od wojskowego lotnictwa, a następnie skrytobójczo zamordowano. Piłsudski skupił w swoich rękach niebotyczną władzę wojskową. Marszałek został Ministrem Spraw Wojskowych, a także stanął na czele utworzonego Głównego Inspektora Sił Zbrojnych. Z Wytycznych GISZ dla organizacji i użycia lotnictwa z 13. października 1926 roku, t. 9, znajdującym się w zbiorach Centralnego Archiwum Wojskowego w Warszawie, możemy dowiedzieć się, co marszałek Piłsudski w punkcie dziesiątym stwierdził na temat lotnictwa: Lotnictwo w czasie wojny musi przede wszystkim pracować dla zapewnienia wywiadu i łączności. „Geniusz militarny” marszałka sprawił, że jedna z najnowocześniejszych formacji woskowych, mogąca przyczynić się do decydujących losów nowoczesnej wojny, została potraktowana jak zbędny balast. Jego rola została sprowadzona do powinności służebnych wobec innych rodzajów wojsk. Na opamiętanie we wrześniu 1939 roku było już za późno.

Z całą pewnością taka opowieść filmowa o wybitnych zasługach wojskowych Piłsudskiego nie ujrzałaby dziennego światła. Podobnie scenariusz filmu z gatunku since-fiction, traktujący o historii alternatywnej. W takim filmie marszałek żyje jeszcze kilka lat dłużej, a Józef Beck umiera wcześniej. Polska nastawia się zaś ugodowo wobec żądań niemieckich. We wrześniu 1939 roku Niemcy rozpoczynają zaś budowę autostrady, wiodącej z Elbląga do Koszalina. Dzięki eksterytorialności solidnie wykonanej drogi Polska zyskuje gospodarczo. Gdynia rozwija się jeszcze bardziej, a w 1941 roku powstaje tutaj Pomorski Okręg Przemysłowy. W latach 1942–1946 polsko-niemiecka spółka handlowa „Hitlerbud” GMBH realizuje jeszcze dwa odcinki głównych autostrad. Dzięki tak rozwiniętej sieci dróg i stadionów, do 2000 roku w Polsce odbywają się trzy piłkarskie finały Euro i jeden mundial. W polskiej piłce jest porządek, bo od 1988 roku prezesem polskiego PZPN jest Franz Beckenbauer. Jest to tym bardziej możliwe, że od 1943 roku Polska zawiera unię z III Rzeszą. Do wybuchu II wojny światowej nie dochodzi.

Dla odważnych i pełnych nonkonformizmu autorów, przejawiającego się w pisaniu niepokornych scenariuszy filmowych, ziemią obiecaną dla pracy twórczej jest obraz społeczeństwa polskiego pod okupacją. Obraz ten jednak może mieć niepełne oparcie w źródłach historycznych. Problem ten dotyczy dwóch wątków, związanych z działalnością Armii Krajowej. W pierwszym przypadku brakuje solidnej publikacji, ukazującej rzeczywisty odbiór działań sił zbrojnych Polskiego Państwa Podziemnego wśród cywilnej ludności. Schemat był więc zawsze podobny. „Leśni” przeprowadzili akcję bojową, stoczyli bitwę z siłami okupacyjnymi i bezpiecznie odskoczyli do lasu. Ludność cywilna niestety nie mogła pozwolić sobie na taki komfort. Pozostawała bezbronna na starych śmieciach. Na zbieranie licznych relacji od świadków wydarzeń jest już za późno. Nieubłagany upływ czasu robi swoje, ale indagowanie starszych ludzi, (którzy niekoniecznie w czasie II wojny światowej walczyli zbrojnie z okupantem) o bitwę partyzancką np. w rejonie ich rodzinnej miejscowości, wywołuje często milczenie. Na twarzach pojawia się zaduma i smutek. Okazuje się, że po takich działaniach zbrojnych represje niemieckie były na Bogu ducha winnych mieszkańców jeszcze większe niż wcześniej. Wiem, o czym piszę, bo wypytywałem o tak trudne sprawy w rejonie Krakowa, Nowego Sącza, Jasła czy Tarnowa. Czyniłem to z racji moich zainteresowań zawodowych.

Oddział Wydzielony Kawalerii Wojska Polskiego pod dowództwem mjr Henryka Dobrzańskiego „Hubala” to legenda polskich dziejów II wojny światowej. Na lekcjach szkolnej historii przedstawia się go jako bohatera narodowego. Jego postać służy za przykład tego, który jako pierwszy po wrześniowej klęsce mężnie kontynuował opór na kielecczyźnie. „Hubal” doczekał się także adaptacji filmowej. Komunista-narodowiec, znakomity aktor Ryszard Filipski, (związany z „Grunwaldem”) stworzył niezapomnianą rolę filmową majora, urodzonego w Jaśle. „Hubal”, jako oficer, co nie uciekał wraz z innymi do granicy rumuńskiej, znakomicie pasował władzy Polski Ludowej. Był przykładem antysanacyjnego bohatera, który wbrew rozkazom i naciskom „z góry” prowadził samotną walkę zbrojną. Obecnie Dobrzański to również niekwestionowany, romantyczny bohater. W patriotycznej edukacji państwa ma ukazywać najwyższe wartości poświęcenia dla ojczyzny. Z polityką patriotyczną państwa się nie polemizuje. Nie mówi się więc głośno, że walka „Oddziału Wydzielonego Kawalerii Wojska Polskiego” wywoływała sprzeciw najwyższego szczebla władz Polskiego Państwa Podziemnego. Dowodem takiego stanowiska stały się: Uchwała Komitetu Ministrów dla Spraw Kraju z dnia 15. listopada 1939 r, a także Instrukcja dla Obywatela Rakonia z dnia 4. grudnia 1939 r. W duchu nie podejmowania walki zbrojnej z okupantem wypowiadała się również w tym czasie publicystyka pism podziemnych. Artykuły takie znajdujemy m.in. w organie Komendy Głównej Związku Walki Zbrojnej – Biuletynie Informacyjnym. Argument zawsze był jeden. Uważano, że walka zbrojna naraża ludność Ziemi Kieleckiej na bezsensowne represje. Ciekawe jest, czy w nowym filmie fabularnym o „Hubalu” mogłoby być to ukazane? Czy nie odezwałyby się głosy, że takie wątki są niepotrzebne i mogą osłabić wielkiego ducha narodu?

Chwalebną rzeczą jest to, że młodzi wolontariusze z Muzeum Powstania Warszawskiego potrafią jeździć po Polsce i uzyskiwać świadectwa historyczne od uczestników Powstania Warszawskiego. Wypada żałować, iż z taką samą wytrwałością nie szukają cywilnych mieszkańców Warszawy, którzy w sierpniu i wrześniu 1944 roku przeżyli piekło. Być może w opowiadaniach tych, którzy chcieli tylko przetrwać więcej byłoby trwogi niż patosu. Strach i chęć przeżycia nie sprzedaje się dobrze i burzy obraz heroicznej walki.

Jak mógłby wyglądać nowy film o Powstaniu Warszawskim? Wyobraźmy sobie, że powstaje dzieło bez ingerencji czynników politycznych. Młody scenarzysta i reżyser szukają natchnienia zaś w świetnej książce Janusza Kazimierza Zawodnego: Uczestnicy i świadkowie Powstania Warszawskiego – wywiady. Przyjmijmy, że twórcy filmu są niezależnymi artystami. Nie interesuje ich martyrologiczne uniesienie, pragną zrobić opowieść o szerokim aspekcie psychologicznym. Nie będzie to epopeja, ale egzystencjalne studium przypadku. Jest więc piękna postawa ludności w czasie pierwszych dni boju, ale jest również załamanie w schyłkowej fazie zrywu. Pokazani są ludzie, a nie herosi. Są wspaniali rycerze, zdobywający „Pastę”, ale jest także zdemoralizowany, prowadzący swoje prywatne powstanie pluton „Gryf”. Na tle kadru z ginącymi chłopcami z „Parasola” zostaje wmontowana rozmowa Jerzego Brauna, członka Rady Jedności Narodowej z Delegatem Rządu na Kraj Janem Stanisławem Jankowskim. Braun pyta: Co będzie, skoro nasze oddziały nie mają broni? Jankowski na to: To sobie zdobędą. Scenariusz wywołuje protesty. Dyrektor Muzeum Powstania Warszawskiego stwierdza, że jest to skandal. Opinia publiczna jest wzburzona podłą prowokacją. Świętokradztwo zostaje szybko ukarane. Za pieniądze zebrane po charytatywnym koncercie zespołu Lao-Che rusza śledztwo. Prowadzone na najwyższym szczeblu szybko wyjaśnia, że bubel historyczny został wyprodukowany za fundusze Eriki Steinbach i tajne konta KGB w Szwajcarii. Jan Pospieszalski i Bronisław Wildstein robią wspólny, nadzwyczajny program telewizyjny: Zawsze warto rozmawiać o agentach. Po ataku na Chochlewa należy przypuszczać, że wcale nie musi to być fantastyczna wizja.

Co do zbierania relacji świadków wydarzeń, przypuszczać można, że obecnie panuje w polskiej historii boom na tego typu warsztat pracy. Jeszcze kilkanaście lat temu, oral history wywoływała uśmiechy politowania wśród konserwatywnej elity historycznej. W cenie była dobra szkoła metodologii niemieckiej, z ściśle dobraną bazą źródłową. Zgodnie z niemieckim Ordnung muss sein obowiązywała jak największa ilość przypisów, co świadczyło o dobrym warsztacie badawczym. Jednak wiatr modernistycznego spojrzenia na przeszłość również zaświstał do światka skostniałych struktur historii. Wicher operowania na „źródłach żywych” zapoczątkowany w uniwersytetach kalifornijskich (głównie Stanford University) trafił także nad Wisłę. Zagościł w polskiej nauce na dobre. Wykorzystywanie metod badawczych podwórka socjologii czy nauk politycznych w historii jest tendencją pozytywną. Nie może się jednak zdarzać, że relacje świadków będą nagle cenniejszym źródłem, niż pozostawione i dostępne materiały archiwalne. Doświadczenie uczy, iż popadanie ze skrajności w skrajność to polska specjalność. Nauka nie jest od tego wolna. Na pocieszenie pozostaje fakt, że szeroko rozumiana humanistyka nie jest w tym względzie najbardziej groteskowa. Jakże często słyszymy, iż  świat się kurczy, to znowu, że się rozszerza. Nauki matematyczno-przyrodnicze też uprawiają swoisty szamanizm. Ścisłe badania raz dowodzą, że klimat się ociepla, a innym razem – wręcz przeciwnie, właśnie się oziębia… Nie wspominam już o dinozaurach, bo lansowane teorie ich zagłady mogłyby stać się podstawą repertuaru niejednego profesjonalnego kabaretu.

W nieuczciwie prowadzonych badaniach naukowych można prowadzić określone doświadczenia, a pomijać inne. Np. udowodnienie, że nie doszło do destabilizacji klimatu, a temperatury się nie podnoszą, to znakomita wiadomość dla koncernów energetycznych. Za takie teorie się dobrze płaci. Podobne zadanie czeka inżynierów społecznych nauk humanistycznych. Dobieranie jednych źródeł kosztem drugich to kreowanie tzw. wygodnej historii obozu, sprawującego władzę. Jest to bardziej praktyczne (łatwość publikacji, zarobku, szybkiej kariery) i mniej czasochłonne (żmudne badania w kilku lub kilkunastu archiwach). Przykładem takiego archiwum jest pewna instytucja, która wywołuje kontrowersje i emocje. Jest nią Instytut Pamięci Narodowej. W ostatnich latach wyrocznią badawczą stały się odkrycia zapisków i raportów ubeckich w IPN. Z pewnością to cenny materiał badawczy, ale pisanie tylko na jego podstawie rozpraw historycznych jest dużym spłyceniem badań. Nie jest to jednak najważniejsze miejsce badawcze dla zajmujących się dziejami społecznego oporu w okupowanej Polsce.

W badaniach Armii Krajowej czy Polskiego Państwa Podziemnego, rolę guru pełni 6 tomów: Armia Krajowa w Dokumentach 1939 -1945. Co bardziej ambitni naukowcy wiedzą, że szansa znalezienia poszukiwanych materiałów z II wojny światowej jest także duża w Wojskowym Biurze Badań Historycznych (dawny Wojskowy Instytut Historyczny), Centralnym Archiwum Wojskowym czy Archiwum Akt Nowych w Warszawie. W te miejsca odbywają oni badawcze pielgrzymki. Nieliczni podejmują wyprawę do Londynu, dokonują kwerendy w Studium Polski Podziemnej, czy uruchamiają procesy badawcze w angielskich archiwach. Należy to cenić. Spojrzenie na historię takich osób jest inne niż tworzących dyskusyjne klubo-kawiarnie kombatanckie historyków-amatorów. Niebezpieczne i straszne jest to, jeśli badacze profesjonalnego formatu przedstawiają obraz pełen udoskonaleń i upiększeń. Niewygodne źródła wędrują ad acta, a panegiryki tworzą historię czystą jak łza.

Proces idealizowania przeszłości Polski, jest reakcją na pół wieku jej oczerniania. Oficjalna komunistyczna historiografia nie tylko fałszowała dzieje, ale przedstawiała i uznawała tylko wybranych bohaterów. W karykaturalnym, zakłamanym świetle ukazywała prawie wszystkie polskie wydarzenia historyczne od 966 do połowy XX wieku. Odpowiedzią na propagandę komunistyczną, jest obecnie lansowanie tzw. postaw patriotycznych. Budowie etosu patriotycznego służą coraz bardziej liczne opracowania historyczne. W przypadku Armii Krajowej czy Polskiego Państwa Podziemnego następuje ich apoteoza, a trudne tematy chowane są do lamusa. Atakuje się również badaczy (nawet tych rzeczywiście tendencyjnych), że są wrogami Polski. Niestety dzieje się tak, mimo, że nikt nie jest w stanie zweryfikować ich dokonań badawczych. Adekwatnym przykładem w tym miejscu są 3 tomy książki Mariusa Emmerlinga, Luftwaffe nad Polską 1939. Tezy tego śląskiego autora, który w 1982 roku z Katowic wyemigrował do Niemiec są atakowane z ogromną pasją przez emigracyjnego badacza lotnictwa, Jerzego B. Cynka. Ten ostatni zarzuca mu niekompetencję, uważa, że Emmerling wybiela zbrodnie niemieckiego Luftwaffe. Cynk uznaje, że niemiecki autor dobiera selektywnie bibliografię. Do tego chóru obrońców dobrego imienia Polski dołączają się inni. Szczególne oburzenie wywołała tutaj zupełnie inna ocena przez Emmerlinga zaatakowania, we wrześniu 1939 roku, Tczewa i Wielunia. Nikt jednak z adwersarzy niemieckiego autora nie sprawdzał, tak jak Emmerling, materiału archiwalnego w Militär-Archiv we Freiburgu. Nikt z nich nie dokonywał w tym archiwum nawet wstępnego rekonesansu badawczego. A priori polskim historykom, którzy piszą dla chwały ojczyzny, szwabskie archiwalia nie są do niczego potrzebne. Być może psułyby sielankowy błogostan historycznego status quo chwalebnych dziejów.

Brak wykorzystania w pełni wojskowych archiwaliów z Freiburga, a także z ośrodków w Koblencji czy w Poczdamie – zastanawia. Ogromna luka tych badań jest widoczna w książkach przeważającej części autorów piszących o aspektach politycznych i militarnych okupacji niemieckiej w Polsce. Doprawdy – zastanawiający to fakt. Czyżby ci wszyscy panowie nie władali choć troszkę językiem niemieckim? Dlaczego nie pokusili się o szerokie badania w ogólnie dostępnych niemieckich archiwach? To nie są przecież zamknięte archiwa na wschodzie.

Mimo niedoskonałości polskiego dorobku badawczego okresu II wojny światowej, nonkonformistyczny scenarzysta nie może narzekać na brak kontrowersyjnych wątków. Uzmysłowić sobie musi, że są nimi nie tylko Westerplatte czy Powstanie Warszawskie. Za jeden z ciekawych tematów filmowych, mógłby służyć barwny życiorys generała Brunona Edwarda Olbrychta. Urodzony w Sanoku, przyszły generał był uczestnikiem II Brygady Legionów, a w 1938 roku, jako dowódca 3 Dywizji Piechoty Legionów, kierował akcją niszczenia cerkwi prawosławnych w okolicach Chełma. Po klęsce września 1939 roku znalazł się w kilku obozach jenieckich, skąd w 1942 roku został zwolniony jako inwalida wojenny. Od sierpnia 1944 roku, pod pseudonimem „Olza”, dowodził Grupą Operacyjną AK „Śląsk Cieszyński”. Został aresztowany przez Niemców, ale odbity przez oddział dywersyjny AK. Po wojnie generał został przyjęty do Ludowego Wojska Polskiego, gdzie niemal od początku gorliwie organizował walkę z żołnierzami podziemia niepodległościowego. Jego zapał służenia nowej władzy przerwał wylew krwi do mózgu. Niedługo potem generał został zwolniony do cywila. Olbrycht zmarł w marcu 1951 roku.

Wyobraźmy sobie, że ostatnie lata przed śmiercią Olbrychta, w planowanym filmie stanowić będą refleksję nad minionym czasem. Filozoficzną zadumę nad marnością ziemskiego bytowania. Retrospekcja z kadrami filmowymi dynamicznego życia generała AK, a potem LWP, przeplatać się będzie z bezradnością chorego, upadłego i cierpiącego człowieka. W kluczowej sekwencji, przeszyty dreszczami generał będzie umierać w samotności. Na niebie ukaże się zaś chór polskich, świętych generałów. Chór będzie się składać z Roweckiego, Okulickiego i Fieldorfa. Panteon bohaterów narodowych będzie nucić cichutko My pierwsza Brygada i Boże coś Polskę. W otchłani piekielnej diabelski zaś tercet złożony z Nowotki, Świerczewskiego i Findera nieudolnie będzie próbował śpiewać Międzynarodówkę. Tytuł filmu brzmieć będzie: Olbrycht – człowiek, który został generałem. W roli generała zagra, budzący pozytywne emocje, Piotr Adamczyk. Tak zbudowany film nie będzie produkcją komercyjną. Stanie się przekazem z kluczem, z podwójnym dnem. Będzie filozoficzno – moralno – historycznym obrazem, zrozumiałym tylko dla elit. Film w duchu spuścizny ideowej Dostojewskiego i rozważań wielkopostnych, będzie w stanie zrealizować jedynie Krzysztof Zanussi.

W związku z dużą popularnością kina akcji, możliwe jest też powstanie filmu w nurcie sensacji i wartkiej narracji. Obrazu dla masowego odbiorcy, który jednak nie będzie konfabulacją autorską, ale będzie miał źródło historyczne w faktach. Mimo zachowania pewnej konwencji nie zaliczy się go do klasyki gatunku. Nie zostanie pomyślany jako western, bo nie będzie wyraźniej dychotomii. Nie będzie w nim złych i nie będzie dobrych kowbojów. Trudno powiedzieć, że będzie to stuprocentowy film batalistyczny, bo sceny starć zbrojnych zajmą tylko jego pewną część. Można się w nim będzie doszukać elementów filmu kryminalnego i kostiumowego. Dramat upadku moralnego niektórych bohaterów, osobiste trwogi i wyrzuty sumienia sprawią, że nie zmieści się on w prawidłach komercyjnego obrazu z Hollywood.

Idealny scenariusz dla takiego filmu stanowi historia 10. kompani (noszącej kryptonim „Limba”) 12. Pułku Piechoty AK. Dramatyczna historia tej kompani może być przestrogą dla przyjmowania prostych schematów myślowych w historii. Ostrzeżeniem, że ci byli „biali”, a tamci „czarni”. Warto zacytować, Aleksego Siemionowa, autora: Skandale wokół spraw: Zbrodni lanckorońskiej Oddziału AK „Limba” Franciszka Oremusa jun. z Izdebnika, Kalwaria Zebrzydowska 1992. Siemionow napisał: I od tego czasu [to jest sierpnia 1944 roku – uwaga RK] 10. kompania, nazwana „Limbą” przybrała dwojakie, janusowe oblicze. Jej zasadniczy rdzeń dowódczy tworzyli pospolici bandyci […]. Nieco dalej autor poświęcił dokładną analizę grabieży i mordów dokonanym przez oddział „Limby” w okolicach Lanckorony, Sułkowic, Myślenic i Kalwarii Zebrzydowskiej. Warto też przypomnieć, że na mocy postanowienia Prezydenta Rzeczpospolitej Polski z dnia 25. lipca 2006 roku o nadaniu orderów za wybitne zasługi na rzecz niepodległości Rzeczypospolitej Polskiej, za pracę w środowiskach kombatanckich Franciszek Oremus został odznaczony Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Wywołało to niesmak kombatantów, ale większych protestów nie było.

Klasyfikującemu się do gatunku kina akcji, na stricte wojenny, batalistyczny film są dzieje Obwodu Myślenice AK. Będzie to film dla prawdziwych mężczyzn. Jego realizacji podejmie się twardziel polskiej reżyserii – Władysław Pasikowski. Film obfitujący w krwawe sceny walki, pacyfikacji i cierpienia ludności cywilnej, rozpocznie się rozmowami między dowódcą miejscowego obwodu AK – płk Wiktorem Horodyńskim ps. Kościesza (w tej roli Paweł Małaszyński), a szefem Referatu IV A w Urzędzie Komendanta Sipo i SD w Krakowie, SS Untersturmführerem Heinrichem Hamannem (w tej roli Bogusław Linda). Linda uśmiechnie się w specyficzny sposób i zagadnie łamaną polszczyzną: „Co ty k……możesz wiedzieć o zabijaniu?”.

Pierwszą scenę filmu noszącego tytuł: Psy IV – ostania krew esesmanów lub Demony Wojny według Hansa Franka rozpoczną autentyczne wydarzenia, jakie rozegrały się w niedzielę 27. sierpnia 1944 roku w Rynku Dobczyc, małego miasta, leżącego kilkadziesiąt kilometrów na południe od Krakowa. Wtedy to doszło do spotkania i rozmowy między Horodyńskim a Hamannem. Nie przyniosły one jednak żadnego rezultatu, ale do dzisiaj fakt ten budzi kontrowersje. Niektórzy najchętniej wymazaliby go z pamięci. Inni usprawiedliwiają postawę Kościeszy. Przypominają, że od chwili objęcia komendy obwodu, to jest od maja 1944 roku, jego autorytet wzrastał. Żołnierze AK rozpoczęli szerokie działania partyzanckie, podporządkowali sobie też dużą część terenu. Powstał obszar wolny od niemieckiej administracji, nazwany z czasem Rzeczpospolitą Raciechowicką. W lipcu tegoż roku udało się także odbić adiutanta Horodyńskiego, pchor. Andrzeja Woźniakowskiego ps. Prawdzic.

Jednym z powodów spotkania Kościeszy z SS–Untersturmführerem z Krakowa była z pewnością chęć zademonstrowania, kto jest panem sytuacji. Ukazania, że okupowana Polska jest już prawie wolna. Niepodległość jej jest zaś kwestią niedługiego czasu. Motywem praktycznym było zaś żądanie ograniczenia dostarczania przez miejscową ludność obowiązkowych kontyngentów dla Niemców. W zamian za to, niemieckie siły wojskowe miały być na obszarze kontrolowanym przez żołnierzy Obwodu AK Myślenice nie atakowane. Wydaje się, że Hamann poprzez to spotkanie wybadał możliwości zbrojne partyzantów. Niemcy 12. września 1944 roku rozpoczęli gigantyczną operację przeciwko partyzantom. Rzeczpospolita Raciechowicka przestała istnieć. Siły niemieckie z brutalnością spacyfikowały również kilka miejscowości, leżących między Myślenicami a Dobczycami.

Przedstawione tematy historyczne, to tylko pewna część szkiców, nadających się na filmowe scenariusze. Projektów dla filmów, które nie będą mieć dużych szans na realizację. Wypływa to głównie z faktu powolnego przekształcania historii i sztuki w narzędzie agitacji, którym wedle uznania tego, kto płaci z góry (to jest państwowe pieniądze), ten wymaga posłuszeństwa. Dobrze jest więc mieć historyków, piszących pod dyktando z jednej z strony, a wiernych filmowców z drugiej strony. Taka maszyna sprawnie pracuje. W nowym modelu filmowo-historycznym nie mieszczą się więc trudne tematy, oparte na solidnym materiale archiwalnym i potwierdzone źródłowo. Co najwyżej inżynierowie społeczni mają go dobrać selektywnie, a filmowcy zgrabnie złożyć. Odpadają więc wątki budzące historyczne spory, stawiające niełatwe pytania, wywołujące kontrowersje. Historia ma być piękna, wzruszająca, pełna dumy narodowej, a nie wyrzutów sumienia czy dyskusji. W okresie wyznaczania historii roli obsługi propagandowej obozu rządzącego, nie jest w cenie również humor. Śmiertelnie poważne, patetyczne i szlachetne dzieje Polski nie doczekają się więc odpowiednika Pociągów pod specjalnym nadzorem. Warto więc przypomnieć, jakie protesty, jeszcze w czasach ancien règime wywołała sztuka Tadeusza Różewicza Do piachu. Pod wpływem anonimowych listów i ataków w prasie, w 1979 roku Różewicz poprosił o zdjęcie jej z afisza teatru Na Woli. Morze protestów wywołała też realizacja tej samej sztuki w teatrze telewizji, we wrześniu 1990 roku. TVP zasypano protestami. W najbliższym czasie nie ma więc większych szans przeniesienia na ekran choćby świetnej sztuki Edwarda Redlińskiego Krwotok. Bo jak ukazać w komedii filmowej, że w grudniu 1981 roku jednak „weszli”. Taka artystyczna prowokacja nie mieści się w głowach dzisiejszych sił politycznych. Sztuka nie może sobie robić kpin z wielkich wydarzeń narodowych. Sztuka i historia mają stać się grzecznymi dziećmi dorosłych polityków. Wedle ich wizji przemodelowana historia ma zasadniczo służyć obywatelskiemu wychowaniu, a nie naukowym dociekaniom. Bardzo to smutna rzeczywistość.

Trzeba mieć jednak nadzieję, że film, teatr, a także książka nie dadzą się zamknąć w intelektualnym więzieniu. Wypada ufać, że będą scenarzyści i reżyserzy, szukający trudnych i bolesnych tematów. Należy mieć wiarę, że historycy będą zawsze szukać prawdy i czynić niezależne, wolne od politycznych nacisków badania. Wierzyć w to, że nie pominą żadnego źródła, a ich rozprawy będą mieć charakter naukowy, a nie firmy handlowo-usługowej dla bieżącej władzy. Oby tak się w najbliższej przyszłości stało.

 

Remigiusz Kasprzycki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*