Myślątko o podróżowaniu

 

W witrynie jednej z elbląskich księgarń wywieszono napis. Był to cytat ze św. Augustyna, brzmiący: „Życie jest księgą. Kto nie podróżuje, czyta tylko jedną jego stronę”. Zastanowiła mnie najpierw okoliczność, że poza wyrazem „księga” aforyzm niewiele miał wspólnego, przynajmniej w swej warstwie zewnętrznej, z popularyzowaną przez placówkę ideą książki i czytania. Dotyczył przecież najpierw życia, w kolejności dopiero podróżowania. Po chwili jednak uzmysłowiłem sobie, że odbierany wraz z innymi sloganami, do których przyzwyczajono nas z okazji popularnego święta książki, ma tutaj swój oczywisty sens. Nie przypadkowo i nie bez słuszności, ludzie oddani książce podkreślają, że uprawianie lektury zwielokrotnia istnienie, gdyż pozwala żyć życiem także innych. Imaginacyjnie też, to jest zastępczo, pozwala czytelnikom przemieszczać się w czasie i przestrzeni, co należy rozumieć bardzo szeroko, gdyż odbywanie wędrówki do zakamarków ludzkiego wnętrza – czym między innymi „stoi” sztuka słowa, także jest podróżowaniem.

Równocześnie przyszły mi na myśl różnice w sposobie traktowania podróży i podróżowania przez najbardziej popularnych reprezentantów naszej klasyki powieściowej. Sienkiewicz na przykład był pasjonatem podróży, nigdzie nie mógł zagrzać miejsca i wręcz nosiło go po świecie, a stukot kół pociągu, jak również zmiana miejsca „postoju”, wpływały szczególnie dopingująco na jego pisanie. Prus zaś cierpiał na lęk przestrzeni i unikał poruszania się nawet po Warszawie, nie mówiąc o kraju. Gdy jednak przyszło mu jednak odwiedzić Paryż, rozchorował się. Niewiele też tam doświadczył i jeszcze mniej zobaczył, gdyż omdlewał, kiedy przyszło mu na myśl, że będzie musiał – z racji usytuowania hotelu – przejść most, łączący jego dzielnicę z centrum miasta. Faktem jest jednak, że agorafobia nie sparaliżowała ani jego łączności ze światem, ani nie wytrąciła mu z dłoni pióra. Jego wiedzy o życiu i świecie nie podobna byłoby pomniejszać na rzecz obieżyświata, który odwiedził i Amerykę (m.in. po to, by właśnie stamtąd słać do kraju opowiadania i nowele z rodzimej niwy, i Afrykę, i przemierzył całą Europę, by dłużej popasać w Italii. Można było bowiem napisać nawet wielką powieść o życiu dawnego Egiptu, nie odwiedziwszy Kairu i jego okolic. Tu św. Augustyn, jeśli jego myśl traktuje się literalnie, nie zaś metaforycznie, nie musiał mieć racji. Aliści odzwierciedlał okoliczności właściwe epoce o bardzo ograniczonych środkach komunikacji. Kto chciał wiedzieć, co dzieje się w świecie lub miał do spełnienia jakąś ważniejszą, ponadśrodowiskową misję, musiał z mitręgą przenosić się z miejsca na miejsce, narażając się na rozliczne niebezpieczeństwa i przygody. Tak było z apostołami Pawłem, Piotrem, Janem i Judą.

Rozwój komunikacji w XX wieku ogromnie ułatwił podróże, zaś współczesna łączność internetowa praktycznie znosi już potrzebę peregrynacji, co nie znaczy, by idea podróży miała zejść do lamusa. Żadna z dziedzin działalności publicznej nie zniosła potrzeby przemieszczania się w przestrzeni, zaś niebywały rozwój lotnictwa pasażerskiego
i przemysłu samochodowego tylko ogromnie ułatwił takie podróżowanie i uprościł. Nie mające precedensu podróżowanie stało się jak wiadomo powołaniem misyjnym i obyczajem pielgrzyma nad pielgrzymami, czyli Jana Pawła II. Likwidacja „żelaznej kurtyny”, zbiegłszy się z wyzwoleniem i wzrostem popularności samochodu osobowego, sprawiła, że ogromnie na głowę wzrosła ilość zaliczanego kilometrażu. Któż z posiadaczy samochodu nie korzysta z możliwości eskapady za granicę choćby raz w roku, bo o ukształtowaniu się warstwy podróżujących ustawicznie i „za interesami”, więc zawodowo już i nie mówię. To samo dotyczy tzw. prowincjonalnych środowisk, światków przysłowiowo „zabitych deskami”, jak choćby bliski mi od kilkudziesięciu lat Linówek w głębi Borów Tucholskich. Pamiętam jeszcze wypowiedzi leciwych gospodarzy sprzed dwudziestu lat. Niektórzy przez całe życie mieli co opowiadać, zaliczywszy dwukrotnie w czasach swej młodości wypad furmanką do odległego stąd niecałe 50 km Starogardu. Ale byli i tacy, dla których świat kończył się na gminnych Śliwicach (7 km). Dziś zaś nie ma tu gospodarza, choć wieś należy do uboższych, który by nie dysponował własnym rzęchem – a bywa i tak, że są to maszyny budzące podziw na autostradach. Dodam, że przez wieś biegnie droga wylana asfaltem, a gęstość przemykających przez nią pojazdów nie jest dziś mniejsza, niż na ulicach powiatowej Tucholi – powiedzmy przed trzydziestu laty.

Od wieków, a nawet od tysięcy lat, podróżowanie dostarczające przygód oraz wiedzy o świecie przekraczającym nasz horyzont, było podstawowym tematem twórczości literackiej. Bo i nie słabło zainteresowanie dla takiej twórczości. Zawsze też wysoka była pozycja opowiadaczy, narratorów relacjonujących zjawiska i fakty (bądź autentyczne, bądź urojone) z podróży, eskapad czy wypraw, np. wojennych. Większość tekstów literatury światowej, poczynając od poematów homeryckich, przez Eneidę Wergilego, Pieśń o Rolandzie, Słowo o wyprawie Igora, Don Kichota czy Podróże Guliwera – by na tym poprzestać – korzysta z archetypu podróży, uzasadnionego naturą odbiorcy, zawsze otwartego na to, co gdzie indziej i nieznane. Toć nie byłoby ani Robinsona Kruzoe, ani przekrojowego i krytycznego obrazu Rosji oglądanej oczami Radiszczewa (Podróż z Petersburga do Moskwy), ani większości dzieł Słowackiego – w tym Podróży do Ziemi Świętej z Neapolu czy Beniowskiego, ani pod tym samym tytułem powieści Sieroszewskiego, gdyby nie umiłowanie podróży. Ba – zwykła regionalna i mało znacząca  podróż pana Czorlińsciego, „co do Pucka po sece /sieci/ jachoł” (powieść J. Derdowskiego) staje się pretekstem do spełnienia w tym zakresie oczekiwań odbiorców, nie mówiąc już o popularnej i ogromnie znaczącej w skali światowej twórczości Verne’a, May’a czy Curwooda. Bo o postaci Janka (także „wędrowniczka”) Konopnickiej  czy „szwendaczy” Makuszyńskiego już nie mówię.

Trzeba dodać, iż w wieku XVIII w jawnej opozycji przeciwko sarmackiej nieruchawości i programowej niechęci do szerokiego świata pojawia się zjawisko „podróżomanii”, tj. trwonienia odziedziczonych zasobów materialnych na modne, ale nic nie dające podróże. Realiści i krzewiciele rozsądnych takoż  dobrych obyczajów od początku rozprawiają się z tymi obyczajami lekkoduchów i utracjuszy (Mikołaja Doświadczyńskiego przypadki), wygrywając na strunie bliskiej jeszcze Kochanowskiemu. Ten bowiem, jak wiadomo, nad wszelkie ryzyko podróży, „gdzie człowieka wicher pędzi, a śmierć bliżej niż na piędzi”, przedkładał skromny żywot ziemianina-hreczkosieja, któremu dane jest „pobożne staranie a bezpieczne nabywanie”. Aliści faktem jest, że nawet i sarmaccy ideologowie „wsi spokojnej” oraz życia statecznego, osiadłego i wolnego od hazardu, akceptowali też przywilej młodości, który pozwalał na burzliwe doświadczenia, zanim rozpocznie się żywot ziemianina jako „człowieka poczciwego” (vide: losy Chryzostoma Paska).

W opozycji do literatury czerpiącej treści z materiału podróży oraz zużytkowującej motyw podróży czy wędrówki, znajduję twórczość genetycznie usytuowaną w tzw. „szopkach ludowych”. Jej dramaturgia tkwi nie w zmianach wynikających z przemieszczania się bohaterów, ale w doświadczaniu osób, figur, zdarzeń przewalających się przez statyczne lokum. Klasycznym utworem o takiej konstrukcji jest oczywiście Wesele Wyspiańskiego. Równie absorbujące jak Wędrówki Childe Harolda są prezentacje nieraz nader rygorystycznie zacieśniające obraz do jednego lokum (np. filmy Czerwona oberża czy Okno na podwórze). Rzekłbym, iż ta druga postać relacji jest chronologicznie późniejsza, bardziej współczesna, nieźle jednak już zadomowiona i mocno pożądana. W szczególnych preferencjach – że poddam się skojarzeniu – powieść wyzwoloną z elementu podróży i przygody miała teoria i praktyka powieści tzw. realizmu socjalistycznego, która – co dziś powszechnie wiadomo – usiłowała z premedytacją uśmiercać żądzę przygód i podróży u ludzi skazanych na izolację przed Europą oraz na wieczyste przypisanie do miejsca pracy.

Jako „bliższą” własnemu doświadczeniu na ogół traktują tę drugą postać narracji odbiorcy poszukujący „obrazów z życia”, nie odstających zbytnio od ich własnych doświadczeń. Ten rodzaj relacji zyskał zaś wysoką nobilitację już w prozie realistycznej XIX wieku, dzięki m.in. twórczości Balzaka, później zaś naturalistów. W pełni oswoiła z nią odbiorców literatura psychologiczna i psychologistyczna XX wieku, twórczość „bez zdarzeń”, względnie eksponująca egzystencjalny dramat człowieka, który odkrywa piekło jak i źródła dynamiczności w sobie. Już bohaterowie Dostojewskiego nie muszą podróżować, by doświadczać życia, jako że źródła ich przygód (tzn. dramatów), często mentalnych, tkwią nie w zmianach miejsca, ale w podróżowaniu do „jądra ciemności” (J. Conrad), względnie jasności znajdującej się w najgłębszych pokładach podświadomości, w ściganiu „straconego czasu” czy skomplikowanych autoanalizach (powieści James Joyce’a).

Jak się zdaje, ów rodzaj podróżowania, którego afirmację wygłosił św. Augustyn, nie jest dziś bezwzględnie konieczny dla zrealizowania ideału życia pełnego, zaś literaturę opartą na dramaturgii przygód i doświadczeń wynikających ze zmiany miejsca dano zdystansowała dziś już niezastąpiona relacja reporterska czy pamiętnikarska. Co nie znaczy, by nie należało cenić podróży jako źródła rozwoju, i umacniania wiedzy o świecie, ani kwestionować hasła, że podróże przecież kształcą…

  

* * *

Refleksje, uruchomione cytatem ze św. Augustyna wiodłem, co oczywiste, w ciszy poddasza, nie wciągając nikogo w tok składanego w myślach felietonu. Był czas obiadowania. Na zdanie pierwsze, którym istotnie zwierzyłem się ze spostrzeżenia na wystawie księgarni sentencji z św. Augustyna, nie zareagowano. I nic dziwnego, wszak letnie obiady na tarasie domostwa „czwartkowymi” nie były. Nawet Witek, chętnie podejmujący dyskursa na tematy „oderwane” czy filozoficzne i ostatnio zawzięcie wypisujący cytaty z Pascala, zbyt zajęty był karmieniem Bożenki, by pochwycić temat. Poza tym, mimo że korzystaliśmy z cienistego tarasu, zbyt dokuczał upał, mnie zaś nie śniło się narzucać wiosłującym z talerzy klimatu seminaryjno-dyskusyjnego. Było zatem normalnie, bezbarwnie i zwyczajowo. Bo nawet okoliczności, że ktoś tam rozlał coś na stole czy nie zdołał na czas skroić koperku, już to że się zakrztusił albo i został zbesztany przez Małgosię za nieposkromione inklinacje w kierunku alkoholu – stanowiły niezmienną, trwałą i nudną część repertuaru.

Gdy jednak już się przerzedziło i odjechały ze stołu talerze, a w czeluści domu znikł nawet senior dziewięćdziesięciolatek, by uciąć sobie przedkolacyjną drzemkę, spojrzał mi w oczy  profesor Rozpadlina:

Cóż? – zaczął. – Średnia wieku całej naszej jedenastki, obijającej właśnie te kąty, wynosi około sześćdziesięciu pięciu lat. Najmłodszym zaś – 36-latek Gucio. W tym wieku u nas się już raczej nie podróżuje. Mówię „u nas”, bo merytowani reprezentanci np. amerykańskich klas średnich, dość energicznie poruszają się po świecie, nadrabiając tym sposobem zaległości z czasów młodości i szastając pieniędzmi w tym celu uciułanymi.

– Nie muszą szastać – ozwał się Jurek, który całe swe zawodowe życie pianisty spędził na luksusowych statkach pasażerskich, kursujących dla relaksu po Karaibach, Bermudach i gdzie nie tylko. – Na miesięczne biwakowanie na takim statku wystarczy tylko jedna emerytura.

– Tylko, że trudno nazwać to podróżą – wtrącił profesor. – Raczej wyrafinowaną formą bezruchu, właściwą rentierom formą leżakowania i tycia. Słyszałem od znajomego, że skorzystawszy kiedyś z takiej trzytygodniowej przejażdżki, prawie nosa z kajuty nie wychylił, gdyż skumawszy się z kilkoma przygodnymi kompanami rozegrał się w brydża i rozpił whisky. Od czasu do czasu tylko wspinał się na pokład dla rozprostowania nóg i sprawdzenia, zali to noc, zali dzień. No więc w tym wieku z rozlicznych powodów u nas się już nie podróżuje. Oczywiście są i wyjątki między nami. Na przykład senior dziewięćdziesięciolatek, nieprzerwanie kursujący między rozlicznymi rodzimymi miastami, gdzie ma krewniaków i nie umiejący ani pół dnia wysiedzieć w swej elbląskiej kawalerce, kędy nie ma do kogo się odezwać.

– Jak już kiedyś się zauważyło – wtrąciłem – w tym nieustannym „krętuwętu” seniora, zwanego stąd „kursorem”, tkwi podświadome umykanie przed – powiedzmy – „ostatecznością”. Senior zdaje się mieć nadzieję, że osobnika znajdującego się w nieustannym ruchu Śmiertka nie zdoła namierzyć. Wszak statystyki potwierdzają, że tylko znikomy odsetek odchodzących z żywota stanowią znajdujący się w drodze, to jest podróżujący.

– Uwzględnijmy jeszcze – rzekł Rozpadlina – twoją siostrę z Guciem, która mimo podłego stanu zdrowia znajduje się w nieustannych podróżach między Getyngą a Polską.

– Guciowi nie podobna się dziwić. Wszak w porównaniu z nami to jeszcze dziecko. Wola używania życia, doświadczania, poszukiwania jakiejś szansy, okazji i w ogóle czegoś tam…

– Diabli wiedzą czego – dorzuciłem.

– …mniejsza o to – aż go rozpiera. Myślę jednak, że z jego matką jest podobnie jak z seniorem. Podobno zawsze była ogromnie żywotna. Byłoby logiczne, by żywotność tę demonstrowała tym silniej, im bardziej czuje się schorowana. Nie tkwić w miejscu, ruszać się, doświadczać niewygód podróży – oto – myślę jej autoterapia.

– W każdym razie sięgnęliśmy już wieku ludzi nie podróżujących, bo o niedostatku środków, których u nas podróżowanie wymaga, już nie mówię. Cóż? – Oremus. Jest czas podróżowania i czas przyjmowania podróżujących, czas odwiedzin.

– Niestety, niestety – konkludował profesor. –  Byłoby jednak niedobrze, gdybyśmy z okoliczności, iż szron na głowach na wiele rzeczy już nie pozwala, wyprowadzali wniosek o przewadze walorów naszego więdnącego egzystenka nad obyczajem kołatania się po świecie.

Pyknąwszy zaś z fajeczki, ciągnął dalej:

– Wygodniej oczywiście jest nie podróżować, nie narażać się na niebezpieczeństwa i niefortunne przypadki podróży. Ale to tak samo, jak wygodniej jest nic nie robić dla nie popełniania błędów. Nie piszmy ewangelii emerytów li tylko dlatego, że ten pułap właśnie osiągnęliśmy i że statystycznie starzejemy się, gdyż ludzi w naszym wieku coraz więcej.

– Przecież jednak – podjąłem już nie tyle z przekonania, co z chęci stonowania optymizmu Rozpadliny – jakaś awersja do podróżowania…

– Awersja do podróżowania? – żachnął się profesor – Ależ to bzdura, mój drogi… Zanadto obiektywizujesz doświadczenia własne, wynikające z intensywnego starzenia się.

– Myślę – nie dawałem za wygraną – że skłonność do podróżowania wynika zarówno z ciekawości jak i nadziei, że gdzie indziej znajdziemy coś szczególnego, osobliwego, czy zdobędziemy doświadczenia nieosiągalne przy tkwieniu w jednym miejscu. Tymczasem niejeden ze szwendających się po świecie globtroterów, często uwiedzionych jakąś tęsknotą do czegoś, czego w pobliżu nie ma – a obserwacje dowodzą tego, że tak właśnie jest – zaczyna z czasem pojmować, że na dobrą sprawę wszędzie jest jednako. Że zamiast „złotego runa po które wyruszył pod chorągwiami argonautów, przywiózł tylko rozczarowania i całe toboły rozbitych złudzeń…

Rozpadlina ziewnął i tym razem nie miałem mu tego za złe. Wszak wałkowany na żywca felieton trącił już banałem i jałowizną. Moją zaś uwagę zajęła liszka mozolnie i z trudem przemieszczająca się (PODRÓŻUJĄCA!) po belce dźwigającej zadaszenie tarasu, z samej zaś belki odezwał się kornik, także na swój sposób podróżujący wśród miąższu drewna sosnowego.

         

Ryszard Tomczyk

 

Na zdjęciach: „Tomczykówka” w Linówku – rok 2001. Dom zmienił ostatnio właściciela i z letniego azylu polskich twórców stanie się czymś zupełnie innym… Fot.: Lech L. Przychodzki

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*