Można do Warszawy na demonstrację, a można i tak… Tradycyjnie – czyli pod prąd!!!

Początek maja a za oknem prawie późno-jesienna aura. Gęste chmury zasłoniły niemal cały horyzont, siąpi deszcz. Boję się włączać telewizor w obawie, że znów będę świadkiem relacji z niekończących się demonstracji niezadowolonych, obrażonych, zbuntowanych itd., itp. Najgorsze jest to, że tak naprawdę pewnie oni sami nie wiedzą, przeciw czemu i komu się buntują…

Jest alternatywa, można przełączyć kanał na podobnej – co demonstracje – wartości  seriale, które jednakże podobnie, jak ten pierwszy temat, równie skutecznie demolują nasze umysły. Krótka chwila namysłu pozwala mi na podjęcie, jak się okazało, bardzo słusznej decyzji…

Wybieram zupełnie nieoczekiwaną opcję – (tradycyjnie, czyli pod prąd). Pakuję w pośpiechu moje zabawki i w drogę. Na odjezdnym, rzucam mojej drugiej połowie, „Wrócę przed którymś zachodem słońca” i na przekór pogodzie, przenikliwemu zimnu, uciekam od relacji z warszawskich ulic na szlak górskiej pielgrzymki, jaki okazał się już niebawem kolejną, całkiem poważną dla mnie, lekcją życia.

Jeszcze w Bielsku niebo spowite było ołowianymi bałwanami, nie wróżącymi nic dobrego. Pomyślałem i tak lepsze to, aniżeli oglądanie na „szklanej pogodzie” bluzgających po sobie  demonstrantów, jak się okazało pewnie z nudów wsiedli także na dziennikarza TVP, co rzekomo relacjonował owe wydarzenia dla reżimowej telewizji, nie znam już podobnej w Polsce, ale skoro tak mówili?

Tak czy owak trochę żeśmy tę demokrację sprofanowali, smutne to, ale cóż tacy jesteśmy i pewnie dopóki się na swojej głupocie nie sparzymy, nic nas nie powstrzyma… Tak rozmyślając, zastanawiałem się także nad tym, czy nazbyt wyraziste eksponowanie naszych barw narodowych na rozlicznych przemarszach jest właściwym demonstrowaniem naszej polskości, czy raczej  sprowadziliśmy nasze godło narodowe i barwy do wartości kolorowego gadżetu.  Zauważyłem, że moje myśli bardzo wyraźnie upodabniają się do aury roztaczającej się wokół, toteż zrobiłem coś na wzór jednej z reklam telewizyjnych – takie znaczące brrr… i gest, podobny do otrzepywania deszczówki z grzbietu, toteż czym prędzej starałem się wpaść na zupełnie odmienny tok moich podróżnych rozmyślań.

Nie tak łatwo Polakowi o przyjemne tematy, aczkolwiek temat wiary i krzyża, który mi przyszedł do głowy, postanowiłem podtrzymać i pozostać wierny tym rozmyślaniom nieco dłużej. Pokonywałem kolejne rondo w kierunku Żywca, kiedy to „coś” nakazało mi skierowanie się w kierunku – znanej mi skądinąd – drogi ku miejscowości Kalna… Rozpocznę więc moją pielgrzymkową wędrówkę od znanego mi miejsca a potem się zobaczy – pomyślałem i tak też zrobiłem. Tymczasem  moje myśli spoczęły na  rozmyślaniach nad sensem wiary i naszym symbolem chrześcijaństwa. Na krótko poczułem ulgę, bo to przecież dobry temat na „wyciszenie”, wszak dla Polaka w tych czasach trudno o temat, który mógłby uspokoić choć na chwilę stargane, zszarpane nerwy.

Już po chwili wyrosły mi przed oczami kolejne czarne chmury, nie tylko te zwiastujące kolejny przelotny opad deszczu… Pomyślałem, że podobnie jak nadużywamy dziś swoich narodowych symboli, postępujemy także z krzyżem i podobiznami świętych. Trudno w to uwierzyć, by Chrystus czy Matka Przenajświętsza radowali się z tego powodu, gdy przed szpalerem demonstrantów niczym żywą tarczę, stawia się ich wizerunki i symbole chrześcijaństwa. Przypomniały mi się słowa abp. Wojciecha Polaka, który ostrzega, że wykorzystywanie krzyża jako znaku walki z kimkolwiek to bluźnierstwo. Podkreśla także w swojej wypowiedzi, iż nie można nieść krzyża na czele grupy, gdy podczas marszu czy pochodu padają słowa nienawiści, złości – agresji. Tymczasem dziś w kraju, w którym  dobrze ponad 90% obywateli do niedawna deklarowało swoją przynależność do kościoła katolickiego, profanowanie symboli wiary powoli staje się normą – wzdrygnąłem się po raz wtóry i starałem się pocieszać samego siebie, że pewnie jakoś to będzie – jeszcze garstka tych moherów pozostała, więc jakoś damy radę…

Nie domyślałem się wtedy, że jeszcze dziś te słowa po raz kolejny zaprzątną moje myśli i także tym razem nie będzie to dla mnie radosne doświadczenie. (Tak rozmyślając – bezpiecznie i z Bożą pomocą dotarłem do pierwszej stacji mojego jednodniowego pielgrzymowania).

Znany kościół stanął mi przed oczami, pomyślałem, że przy odrobinie szczęścia a czasami takowego doświadczam, pewnie będę miał okazję uczestniczenia we mszy świętej, bo ksiądz proboszcz słynie z pięknych homilii, które przenikają wnętrze nawet takiego – jak ja – grzesznika do głębi. Nie robiąc sobie wielkich nadziei wysiadłem z mojej latającej „pszczółki”, zabrałem zabawki, deszcz jakby ustał i jakby  Skrzyczne nieco odsłoniło swoje urokliwe surowe oblicze. Z doświadczenia wiem, że pogoda w tym rejonie bywa kapryśna i nieprzewidywalna. Coś mi mówiło, iż jeszcze dziś wyjrzy słońce, na wszelki wypadek nie zawadzi się oto pomodlić – pomyślałem i skierowałem się w stronę świątyni…

Dobrze, że pan przyjechał  – zwraca się do mnie pani Stasia – przemiła osoba, mieszkanka tejże miejscowości. Za niespełna godzinę mamy tu dziś mszę świętą w intencji naszej ojczyzny – to już kolejne nabożeństwo z tej okazji, a obecnych będzie wielu gości dodaje…

Godzina oczekiwania nie była dla mnie czasem straconym. Podziwiając nie wiadomo już po raz który z kolei, tym razem spowity w chmurach szczyt Skrzycznego, urządziłem sobie spacer wokół kościoła. Nabożeństwo poprzedziła modlitwa różańcowa, a homilia jak zwykle, była kolejną lekcją. Tym razem było o  braku pokory, a tym samym panoszącym się wokół, uczuciu pychy, które to jest źródłem wszelkich nieszczęść – co prawda, to prawda pomyślałem. (Cdn.)

 

Tadeusz Puchałka

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*