„Miasto szczęśliwe” – Charles Montgomery

Książka Montgomery’ego przez znajomego urbanistę została zrecenzowana krótkim zdaniem: „To Paulo Coelho…”. Ale znajomy od lat zajmuje się tematyką przestrzeni publicznej (zarówno akademicko, jak i „ulicznie”), toteż pewnie nie takie cuda już widział i czytał. Ja jednak będę w swej ocenie ostrożniejszy i książkę ocenię pozytywnie, zwłaszcza, że to proza raczej popularno-naukowa, aniżeli rozprawa z filozofii miasta.

Wydawca poleca ją na okładce słowami Springera urzędnikom i włodarzom miast, ale sądzę, iż dziś w Polsce przyda się przede wszystkim miłośnikom dzikiej deweloperki, jednoosobowym biurom nieruchomości i entuzjastom „willowych osiedli” z przeceny.

Książka rozpoczyna się wstępem wspomnianego wyżej Filipa Springera, który przywołuje bliski memu sercu casus likwidacji parku miejskiego w Rybniku w 2014 roku. Wówczas doszło do wycinki dużego parku przy ul. Zebrzydowickiej. Dziś ten teren jest miejscem marketów i parkingów. Sprawa, zarówno w lokalnych mediach jak i ogólnopolskich okrzyknięta została jednoznacznie „skandaliczną”. W plebiscycie Makabryła (na najgorsze budynki w Polsce) w 2014 roku wyjątkowo nie wygrała żadna „kolumnada” a właśnie rybnicka wycinka. Rybnicka „makabryła” doskonale wpisuje się w narrację książki Montgomery’ego i jego zasadnicze pytania: po co jest miasto i co sprawia, że czujemy się w nim nie/szczęśliwi?

Montgomery rozprawia się z tym, co u nas dopiero raczkuje, ale zyskało już status paradygmatu. Że ucieczka z centrum na suburbia, do domku z ogródkiem, to ucieczka od stresu, bliżej natury, z dala od zgiełku. Amerykanie model „miasta rozproszonego” testowali wiele lat temu. Żaden z amerykańskich snów w ten sposób się im nie ziścił. Dorobili się za to sporo nerwic, kilkuset rozwodów i charakterystycznych „gangów na zadupiu”, złożonych z dzieciaków, których rodzice wywieźli z wielkich miast, w obawie przed… gangami. Dystans, jaki pokonywać muszą od miejsca zamieszkania w urokliwych osiedlach do pracy w wielkomiejskich korporacjach, okazywał się zbyt wielki. Jak słusznie zauważa Montgomery, czasami potrzeba upływu kilka pokoleń, aby pojąć, że zmarnowało się życie, czekając przed bramką na autostradzie. Nasi rodacy, ochoczo budujący się za kredyty hipoteczne na wszystkim, co przypomina sen o domku z kominkiem, poczują to dopiero za kilka lat.

Montgomery faktycznie, zdawać by się mogło, serwuje banały i „coelhizmy”. Coś, co czujemy podświadomie, jak np. to, że jeśli tracimy relacje rodzinne czy dobrosąsiedzkie stosunki, znika nasze poczucie bezpieczeństwa i tytułowe szczęście. Szczęście zresztą Montgomery odmienia przez wszystkie przypadki, szukając definicji jeszcze wśród starożytnych. I przygląda się wynikom badań, statystykom, jak gdyby w dobie postmodernizmu chciał krzyknąć: „Tak, dobrze Ci się wydaje! Twoje miasto jest do kitu!”.

Oprócz badań, studiów przypadku, mamy tu dość dobrze udokumentowaną historię współczesnego miasta, wraz z wyjaśnieniem – dlaczego miasta stały się przestrzenią deweloperów i producentów motoryzacyjnych, a nie miejscem do życia ludzi. Przywołuje zapomniane początki współcześnie rozumianego miasta, pokazując w jak wielkim stopniu są one efektem działań prywatnego sektora („przyszłość urzeczywistniona dzięki sponsorowi, firmie General Motors”) i sprzyjającemu mu aparatowi państwa („niewidzialna ręka federalnych władz”).

Brakuje tu jednak realnych scenariuszy na poprawę sytuacji, „zanim będzie za późno”. Autor podaje oczywiście szereg przykładów, ze sztandarową Bogotą na czele i jej zamkniętymi dla aut drogami w centrum (a otwartymi dla ludzi). Jednak zbywa milczeniem to, jaką cenę za naprawę przestrzeni miejskiej zapłacili jej autorzy. Cenę tę uświadomił mi, już po lekturze, młody Włoch, aktywista Partito Democratico, który wdrażał podobne zmiany w swoich miastach. „- Mieliśmy te same problemy co wy. Zamknęliśmy ulicę na ruch samochodowy i oddaliśmy ją ludziom”. Pytam więc jak nastroje społeczne. „- To było trzy lata temu. Przez ten czas mieliśmy cały czas protesty przeciwko naszemu burmistrzowi. Już się uspokoiło a ludzie przywykli. I tak prawdopodobnie przegramy wybory. Ale warto było ponieść tę cenę, bo zrobiliśmy coś, czego nikt już nie odwróci.” Polityczna klęska wyborcza jako przewidziana strata w walce o ideę? Czy to się może kiedykolwiek przyjąć w kraju nad Wisłą? Zapatrzeni w nowatorskie (wydawać by się mogło) pomysły włodarzy lokalnych ze Słupska czy Wadowic myślimy, że gotowe scenariusze są na  wyciągnięcie ręki. Czy jednak aby na pewno włodarze lokalni w Polsce gotowi są ponieść ryzyko prawdziwej i realnej zmiany, jeśli zaowocuje to przegraną w wyborach? Tym bardziej, iż wojna o miasto jest – chcąc nie chcąc – wojną wypowiedzianą małym i dużym interesom, które już dawno zadbały o to, byśmy byli ich najwierniejszymi ambasadorami, domagającymi się galerii handlowych i dojazdu samochodem wszędzie i zawsze. Nie wierzycie? Zapytajcie młodych ludzi w swojej miejscowości o czym marzą: o sklepie z modnymi ciuchami czy lepszych połączeniach autobusowych z gminami ościennymi?

***
Mimo wszystko Miasto szczęśliwe należy przeczytać. Przede wszystkim, aby uodpornić się na propagandę prywatnych podmiotów, które wciąż z powodzeniem serwują nam gotowce. Gotowce, będące rzekomo odpowiedzią na nasze potrzeby (potrzeby wywoływane najczęściej właśnie przez… te same prywatne podmioty). Żeby  zmusić się do krytycznej refleksji i zadania kilku prostych ale ważnych pytań. Czy ja naprawdę potrzebuję nowych miejsc parkingowych, aby być szczęśliwym? Myślę, że tego krytycznego punktu widzenia zabrakło w Rybniku 3 lata temu.

Jaromir Wielokrop

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*