ZUS – czy ratować molocha?

 

Reforma ubezpieczeń społecznych z l. 90. XX w. przypomniała Polakom o niepewnej pozycji monopolisty – jakim był i jest nadal – ZUS. „Fachowcy” Leszka Balcerowicza nie doszacowali przekształceń i trzeba było zaciągnąć spore długi. ZUS-owi zabrakło chwilowo funduszy na realizację statutowych celów – wypłat rent i emerytur.

Ok. 9 mln rodaków po nachalnej akcji reklamowej wybrało zamiast ZUS-u Otwarte Fundusze Emerytalne, których na rynku mamy ponad 20, w większości w rękach obcego kapitału, co przy braku skutecznych zabezpieczeń prawnych może oznaczać transfer ogromnych sum poza granice kraju.

ZUS powstał w roku 1934. Zlikwidowano go w roku 1955 i ponownie przywrócono w 1960 r. Do 1981 roku składka emerytalna wynosząca 25% pensji nie wystarczała na pokrycie świadczeń i była podnoszona do 38% pod koniec lat 80., by w latach 90. sięgnąć 45% wynagrodzenia. W latach 90. ZUS był corocznie dofinansowany ze skarbu państwa kwotami, sięgającymi 16 mld nowych złotych (1995). Zgodnie z analizami, przy utrzymaniu starego systemu, w 2020 roku składka musiałaby wzrosnąć do 70% wynagrodzenia! Według prognoz ZUS w latach 2009-2013 na wypłatę emerytur może zabraknąć od 157 do 265 mld złotych. Od 2. października 2009 r. prezesem firmy jest Zbigniew Derdziuk.

Cały system opiera się „umowie pokoleń”. Obecnie pracujący (legalnie) wnukowie opłacają ze swych składek emerytury i renty dziadków. Całość otrzymywanych przez ZUS składek zużywana jest natychmiast na koszta własne funkcjonowania firmy (najbardziej krytykowane są – wznoszenie nowych siedzib i sposób wdrażania Kompleksowego Systemu Informatycznego) oraz wypłaty należnych świadczeń. Kilka lat temu okazało się, iż ZUS nie przelał na konta emerytalne milionów kobiet składek za urlopy macierzyńskie i wychowawcze w latach 1999-2001, przez co mogą otrzymać one niższe emerytury. Rada Nadzorcza tłumaczy to błędem systemu komputerowego.

Istnieją tylko dwie drogi postępowania z ubezpieczeniowym molochem. Można go zlikwidować, nie patrząc na fakt powiększenia rzeszy bezrobotnych przez tysiące pracowników ZUS-u, powołując (lub wybierając w drodze przetargu) w jego miejsce prywatne firmy o podobnym profilu. Każdy Polak miałby wówczas własne konto emerytalne lub rentowe i na nie wpłacał składki. W tym momencie wiek odchodzenia z pracy nie stanowiłby specjalnej różnicy, nie musiała by go też wcale regulować ustawa sejmowa. Na emeryturę przechodziłby ten, kto czułby się zabezpieczony finansowo w stopniu wystarczającym do godziwego życia. Jeden wcześniej, drugi później, zależnie od stanu konta.

Otwarte Fundusze Emerytalne mogłyby pozostać w obecnej formie – albo też ulec przekształceniu. Kwestią otwartą pozostaje problem gwarancji wobec obywateli – prywatne firmy zbyt często upadają. W sytuacji, gdy ubezpieczyciel splajtuje i w dodatku reprezentuje kapitał obcy – prawne możliwości odzyskania złotówek nie są duże. Tylko gwarancje państwa – polskiego lub reprezentowanego przez firmę – dają pracownikom pewność spokojnej starości.

Drugi wariant zakładałby prawdziwą reformę systemu ubezpieczeń, nie tę, z jaką mieliśmy do czynienia z końcem lat 90. Nie da się ona przeprowadzić bez narażenia reformatorów na gniew sporej części społeczeństwa, wymagała by ona bowiem wykluczenia z systemu ZUS-owskiego tych wszystkich, których odpowiednie ustawy uprawniają do przechodzenia na emerytury w wieku lat 45.

Przy średniej życia w Polsce 79,2 roku (kobiety) i 70,6 roku (mężczyźni) – nikt z nich nie jest w stanie wypracować dożywotnich świadczeń. Czynią to inni, pozostający w stosunku pracy do 65. czy 60. roku życia. Prócz zbierania na swoją przyszłość finansują oni spokojne „złote lata” wojsku, górnikom czy policji. Do sprawiedliwości społecznej taki system ma się nijak, nie zmieniono go jednak po roku 1989 tylko dlatego, iż wcześniejsze emerytury obejmują resorty istotne dla funkcjonowania państwa. Poza tym (w przeciwieństwie do innych grup zawodowych) ci emeryci potrafią się organizować i mogą stwarzać realne zagrożenie dla ekipy rządowej, która odważyłaby się na radykalną zmianę systemu ubezpieczeń społecznych.

Trzeba by wówczas skierować „wczesnych emerytów” od razu przy zawieraniu pierwszej umowy o pracę do Otwartych Funduszy Emerytalnych lub prywatnych ubezpieczycieli, do końca stosunku pracy pozbawiając ich możliwości pobierania składek przez ZUS. ZUS musiałby też zmienić podejście do tych rodaków, którzy pracują za granicą (nieoficjalne szacunki dwukrotnie przewyższają dane GUS-u, mówiąc o 4 – 4,5 miliona polskich emigrantów). Tym z nich, którzy pracują „na czarno” (a jest to gros wyjeżdżających), należy zezwolić na dobrowolne składki, w wysokości zależnej nie od widzimisię ZUS-u, tylko realnych możliwości emigracyjnych kieszeni. Tyle, ile włożą, tyle będą mogli potem otrzymać – jedni mniej, drudzy więcej.

Nie trzeba być utytułowanym ekonomistą, by wyliczyć, iż państwowy ubezpieczyciel stanie się wówczas firmą samowystarczalną i przy założeniu sprawnego przepływu informacji (odpowiedni system komputerowy), uproszczenia procedur, redukcji etatów biurowych i zmianie stosunku do petentów, którzy nadal bywają niechcianymi gośćmi – nie będzie obciążał budżetu państwa, czyli nas wszystkich. Tymczasem bowiem oprócz składek finansujemy wciąż wszelkiego rodzaju kredyty i dotacje, konieczne, by firma w obecnej postaci mogła przetrwać.

O tym wszystkim doskonale wiedzą kolejni ministrowie finansów. Brak tylko woli działania. Podobno zresztą jednym z warunków przyjęcia Polski do UE była likwidacja ZUS-u w przeciągu 15-20 lat i zastąpienie go firmami prywatnymi. Będącymi z zasady własnością obywateli krajów „starej” Unii. Jeśli rzeczywiście takie dictum rządowi Leszka Millera postawiono, to los molocha jest już przesądzony. Czy do końca w polskim interesie – a, to już całkiem inna historia. Z pewnością jednak taką wersję likwidacji ZUS-u będą lansować mass-media.

 

Jerzy K. Stępniewski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*