W nurcie działalności plastycznej i nie tylko (3)

Wracam do Szadkowskiego jako świeżo upieczonego dyrektora Galerii. Otóż zobowiązywał się do zorganizowania – co wcześniej zostało uzgodnione z licznymi naszymi kontrahentami – zainspirowanej jeszcze przeze mnie serii spotkań twórczych z wymianą wystaw artystów środowiska elbląskiego (objazdowa wystawa elbląskich dzieł sztuki) ze środowiskiem krakowskim, gdańskim, olsztyńskim itp. Czułem się też zobowiązany do opracowania i wydania kolejnego, siedemnastego numeru kwartalnika galeryjnego, tym razem z tekstem książki o Galerii El pióra Andrzeja Cybulskiego (były dyrektor Wydziału Kultury i Sztuki w Gdańsku). Ani jedno z tych zadań nie zostało zrealizowane, ponieważ Szadkowski nie znajdywał swego osobistego interesu we włączeniu się w te przedsięwzięcia i nie miał ambicji kontynuowania współpracy ze znaczącymi centrami sztuki, które mu „otworzyłem”.

Opracowany przeze mnie, ostatni numer kwartalnika z tekstem Cybulskiego  ostentacyjnie wrzucił do kosza oraz skreślił inicjatywę wymiany wystaw z Krakowem i Gdańskiem. Zdystansował się też – i to publicznie – do galeryjnej inscenizacji Operety paranoidalnej, które przed rokiem obaj zapowiadaliśmy, przy czym podstawowym motywem tej niechęci była okoliczność, że stało przy niej moje nazwisko i że Cybulski w swej książce (pozostały mi tylko jej fragmenty) nie poświęcił JEMU ani słowa, pisząc rzecz o Galerii czasów Kwiatkowskiego i moich). Już w listopadzie 1987 r. odebrał mi prawo do korespondowania z Gerardem za pośrednictwem Galerii (blokada listów, wychodzących do Kwiatkowskiego-Bluma), co spowodowało awanturę słowną, w której dał upust takim uczuciom wobec mnie, jakich nie mogłem się spodziewać: Pan mi wszystkiego zazdrości!… – Wszystkiego, to znaczy czego? – Pytam. – Choćby młodości, bo pan już nad grobem stoi, gdy tymczasem ja wszystko mam przed sobą. W samej rzeczy bezwiednie łgał, jakby powiedziano – kusząc przeznaczenie. Boć i zwiodła go biologia. Zaliczałem właśnie 57 lat, podczas gdy on miał zaledwie 26. Niefortunny i niewdzięczny los sprawił, iż cieszył się życiem jeszcze tylko 9 lat, jako że biologii tak właśnie się podobało, gdy ja już dotykam dziewięćdziesiątki. W stosunkach między nami było coraz gorzej.

Jeszcze w tym, tzn. w 1987 roku, nie brakło arcyidiotycznych i w ogóle groteskowo-mrocznych sytuacji w związku z moim obstawaniem przy realizacji Operety. Faktem jest, że wczesną jesienią rozpocząłem przygotowania (próby) z aktorami i amatorami, dysponowałem zaś taśmą ze świetnym opracowaniem muzycznym wodewilu, sporządzonym przez Zbyszka Radzieja, który wyjechał z kraju kilka lat wcześniej. Miałem też – dodam – wcześniejszy placet z Wojewódzkiego Urzędu Kontroli i Publikacji Widowisk w Gdańsku, jak i z Departamentu w MKiS na przystąpienie do realizacji sztuki. Aliści doniesiono mi, że „powrócony” z Warszawy sekretarz nie jest przyjaźnie nastawiony ani do Galerii, ani do koncepcji wystawienia przygotowywanego, „antysocjalistycznego” widowiska – i to pióra Tomczyka. Ten i ów poczynał wycofywać się z przedsięwzięcia inscenizacyjnego. Jakoż gdy z próby na próbę topniała garstka amatorów (w większości ludzi z Zamechu), stało się oczywiste, iż rzecz nie wypali. Nim jednak zdecydowałem o zawieszeniu prób, przyszła wiadomość od mojej przełożonej, czyli pani dyrektor A. B. z Urzędu Wojewódzkiego, że wybiera się do Galerii, czyli do mnie, cała wycieczka oficjalnej zwierzchności w sprawie nieszczęsnej koncepcji wystawienia Operety.

Delegacja nawiedzających mnie władz była obfita. Obok prezydenta Henryka Słoniny, był i Wydział KiS UW, reprezentowany przez dyr. Alicję Bednarczuk oraz Lucynę Ghebru i Wydział KiS w osobie Grażyny Burkiewicz, i – co oczywiste – dyrektor Galerii. Bez ogródków wyłuszczyła rzecz Alicja B.: Ponieważ samozwańczo i to z rozmachem przystąpiłem do prób nad Operetą, decyzją władz, co uzgodniono, jest odwieść mnie od tego zamiaru. Decyzji tej z miejsca przyklasnął Szadkowski. Potwierdził to skwapliwie, acz w bardziej umiarkowanym tonie prezydent, wyznając zarazem, że tekstu wprawdzie nie zna, ale zastrzeżenia Wydziału KiS UW traktuje z zaufaniem. Rozogniła się dyskusja, zaś tenor moich oponentów brzmiał: „Nie właźmy w sprawy obce Galerii, tzn. w sprawy polityczne. Andrzejek, przecież nie traktujący mojego tekstu poważnie (wszak jako plastyk nie powinienem wdawać się w alianse z dramatopisarstwem), uciekł się jeszcze do odśpiewania znanej mi piosenki Młynarskiego Róbmy swoje… – co mogłem już tylko smętnie replikować wspomnieniem gdańskiego elektryka, który zamiast naprawiać stoczniową instalację, zabrał się za przynależną tylko ludziom KC – politykę… W każdym razie niech się nikt nie dziwi, że – skądinąd jakże słuszne – słowa popularnej piosenki Młynarskiego (nieprzypadkowo przecież docenianej przez elity PZPR), grają mi w uszach skojarzeniami i znaczeniami, z którymi się jeszcze dziś nie utożsamić nie potrafię.

W następstwie tych oto perturbacji rezygnuję z walki o Operetę… Czepiam się jednak pomysłu, by przed swoim odejściem z Galerii połączyć planowaną wystawę prac z kabaretowym programem  wernisażu. Tym więcej, że pali się do tej prezentacji moja młodzież, czyli prowadzona przeze mnie klasa humanistyczna I Liceum – ponieważ już wcześniej uczestniczący w próbach uczniowie opanowali kilka sekwencji wokalno-korowodowych ze scenariusza wodewilu. Ten właśnie tekst, wsparty także udziałem aktorów: Kazimierza Błaszczyńskiego oraz Igora Polaka, ze wzmiankowaną muzyką Zbyszka Radzieja (play back), prezentowaliśmy w czerwcu 1988. r. Dodam, że w ostatniej chwili zawiódł nas najdotkliwiej od wielu lat ze mną zaprzyjaźniony aktor, Stasio Brodacki. Nie zjawił się na występie, nie chcąc narazić się oficjelom, czy lepiej – „oficjałkom” polityczno-kulturalnym miasta, ponieważ tekst uchodził za opozycyjny i w ogóle„antysocjalistyczny”.

Co się jeszcze tyczy Andrzeja Szadkowskiego. W pięć lat później, tzn. już po upadku komunizmu, mój galeryjny następca składa donos antysolidarnościowemu dziennikarzynie, na gwałt poszukującemu jakichś materiałów, które mogłyby skompromitować aktualny, solidarnościowy skład Rady Miejskiej, tzn. również mnie. Że jako niegdysiejszy szef Galerii El dysponowałem w obiekcie interkomami, które „mogły służyć podsłuchiwaniu” moich pracowników – „co oczywiście i niezbicie świadczyłoby o tym, że niewątpliwie ich podsłuchiwałem”. Dla potwierdzenia tego na rozprawie zjawia się Szadkowski, by na pytanie oskarżyciela, zali miałem możliwość podsłuchiwania pracowników przy pomocy tychże urządzeń, odpowiedzieć, iż jest rzeczą bardzo prawdopodobną, że w tym celu z nich korzystałem. Następuje kontrowersja, czy posiadanie narzędzia świadczy o tym, iż korzystało się zeń w celach przestępczych. Wobec paplaniny słownej w tej sprawie pytam Szadkowskiego: – Zali posiada pan genitalia? – Zaskoczenie. Próba odrzucenia przez sąd mojego pytania. Jestem jednak uparty. – Posiadam – odpowiada Szadkowski –  no i co z tego?- A no to – silę się na uprzejmość tonu – że czy nie sądzi pan, że wychodząc z tego faktu i przy pana logice można by go, czyli „świadka” oskarżyć o gwałcenie kobiet… Wstyd mi kontynuować to relacjonowanie i ze względu na prymitywne motywy, które zdradzał mój były protegowany i dlatego, że w korytarzowym powietrzu elbląskiej Temidy z pierwszej połowy lat siedemdziesiątych (rzecz wszczęta przez widmowego „reporterra” z całą powagą wylądowała w sądzie) roznosił się jeszcze cuch świetlanego ładu, który właśnie zgorzał. Naprawdę zgorzał? Niby tak wtedy nam się zdawało. Szczególnie, że najwyższe władze sądowe w odrodzonej ojczyźnie obwieszczały, iż szczytny proces dekomunizacji sądownictwa szczęśliwie dobiegł końca.

Absurdy. Przez wiele dni, tygodni i miesięcy w latach dziewięćdziesiątych przesiedziałem na elbląskiej ławie oskarżonych z pozwu durniów i przez zdezorientowanych sądzony, więc sporo na temat absurdalności niektórych dokonań elbląskiej Temidy miałbym do powiedzenia. Poprzestawałem w tym przedmiocie na napomykaniu i dosyć na tym. Dziś już nie dziwi nic. Bo przecież aktualnie, w resorcie krajowej, ponownie upolitycznionej, pisowskiej sprawiedliwości i przy akceptacji beztroskich rzesz obywatelskich kraju, dzieją się rzeczy, o których… mniejsza już o to… (Cdn.)

 

Ryszard Tomczyk

Przybytek elbląskiej Temidy fotografował Lech L. Przychodzki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*