“Pamięć tamtego grudnia”. Jan Franczyk, internowany, o stanie wojennym

Jan Franczyk – polski psycholog, dziennikarz, działacz opozycyjny i samorządowiec związany z Krakowem, redaktor naczelny “Głosu – Tygodnika Nowohuckiego”. To wybitna postać działacza solidarności i czasu wojennego. Podczas stanu wojennego pan Franczyk był internowany.

17 grudnia 1981 r. Koncentracja sił ZOMO przed bramą główną ówczesnej Huty im. Lenina. / Fot. Fot. Krzysztof Bobela / z albumu autora/ z archiwum Głosu Nowej HutyO tym, że na terytorium całego kraju wprowadzony został stan wojenny, mieszkańcy Polski dowiedzieli się z radia i telewizji, słuchając w niedzielę rano 13 grudnia przemówienia generała Wojciecha Jaruzelskiego. Ale tysiące Polaków dowiedziało się o tym fakcie kilka godzin wcześniej – gdy do ich mieszkań, krótko po północy, zawitali esbecy i milicjanci z nakazami internowania. Jedną z takich osób był Jan Franczyk.

Z czym się kojarzy Panu stan wojenny?
– Stan wojenny zawsze będzie mi się kojarzyć z więzieniem. Nie z domem wczasowym, jak kłamliwie w pierwszych tygodniach stanu wojennego opowiadał o miejscach odosobnienia dla internowanych rzecznik generała Jaruzelskiego Jerzy Urban. Co prawda, było takie jedno miejsce na Pomorzu, gdzie zgromadzono ówczesną Polską solidarnościową elitę – znanych pisarzy, aktorów, malarzy…
Reszta, czyli tysiące, siedziała w zwykłych więzieniach. Tak, jak ja. Najpierw w Zakładzie Karnym w Wiśniczu Nowym, a później w jednym z budynków Wojewódzkiego Aresztu Śledczego w Załężu koło Rzeszowa. Najgorsze były pierwsze dni. Brak wiadomości o tym, co dzieje się na zewnątrz i warunki, w jakich nas przetrzymywano. Ponad dwadzieścia osób w ogromnej celi, piętrowe łóżka, brak ubikacji (za tę służył nam duży aluminiowy garnek z pokrywą, opróżniany raz na dobę), kubek wody na cały dzień, brak spacerów.

Ale nie żałuję tamtych dni. Po pierwsze miałem głębokie przekonanie, że znalazłem się tam, służąc dobrej sprawie. W więzieniu poznałem wspaniałych ludzi – wcześniej też ich znałem, ale tak naprawdę poznałem ich dopiero tam. Doświadczyłem wiele bezinteresownej pomocy i dobra, często od nieznanych mi ludzi. Zacząłem inaczej patrzeć na życie.

Nauczyłem się odróżniać to, co ważne od tego, co mniej ważne albo co w ogóle nieważne. I, paradoksalnie, w więzieniu pokochałem Polskę – chociaż miałem chwilę pokusy, by z niej wyemigrować na Zachód.

Zwierzyłem się z tej myśli cystersowi z Mogiły, o. Pawłowi Mynarzowi, który kilka razy odwiedzał internowanych w Załężu. To dzięki niemu pokusa ta pozostała szczęśliwie pokusą niezrealizowaną.

Czytaj dalej —->
Za zgodą Pana Jana L. Franczyka, udostępniam Państwu fragment wspomnień, które w całości opublikowane zostały w książce ks. Władysława Palmowskiego, wydanej w Krakowie w roku 2001 roku:
– Obudziło mnie pukanie do drzwi. Spojrzałem na zegarek. Było 30 minut po północy. Leżałem nieruchomo. Może pójdzie. Trochę za późna pora jak na wizytę.
Byłem zmęczony i nie miałem ochoty na jakiekolwiek rozmowy ze znajomymi. Po chwili pukanie powtórzyło się. Było już bardziej natarczywe. Trudno. Wstałem, by sprawdzić, komu tak bardzo zależy na spotkaniu ze mną. Nie chciałem też, aby pukanie obudziło śpiących w drugim pokoju rodziców.

Jan L. Franczyk: – Kto tam?
– Proszę otworzyć. Milicja! – usłyszałem w odpowiedzi.
Tego się nie spodziewałem. O tej porze milicja?

J. L. Franczyk:O co chodzi?
– Proszę otworzyć.
– Ale o co chodzi? – powtórzyłem pytanie.
Głos zza drzwi powtarzał jak zacięta płyta:
– Proszę otworzyć.
Oznajmiłem, że nie zamierzam nikogo wpuszczać do mieszkania. Przecież jest środek nocy.
– Jeśli macie jakąś sprawę, przyjdźcie rano. Zresztą skąd mogę mieć gwarancję – mówiłem, trochę już zdenerwowany – że naprawdę jesteście z milicji? Może jesteście zwykłymi złodziejami. Przyjdźcie rano. Wtedy będziemy rozmawiać.
– Proszę pana, niech pan popatrzy przez okno, to się pan przekona, że jesteśmy z milicji.

Podszedłem do okna. Faktycznie. Pod dwoma oknami mojego mieszkania stało dwóch umundurowanych milicjantów. Ewentualna ucieczka przez okno odpadała. Zastanawiałem się, o co może im chodzić? Dlaczego przyszli w nocy do etatowego pracownika regionalnej “Solidarności”, przecież jutro, z samego rana, wokół całej sprawy narobię sporego szumu. Prowokacja? Czy chodzi o coś innego? Najgorsze było to, że mieszkanie nie było “czyste”.

Czytaj dalej —->
Parę godzin wcześniej Wojtek Sukiennik przyniósł mi walizkę i plecak pełny “Wojny z Rosją o niepodległość” i kolejnego numeru “Krzyża Nowohuckiego”. Ponad 3 tys. egzemplarzy, które w poniedziałek miałem zanieść do punktu kolportażu. Wróciłem pod drzwi, nadal próbując przekonać milicję, że ich pukanie nie ma najmniejszego sensu, gdyż i tak nie zostaną wpuszczeni do mieszkania.
– Jeśli tak bardzo wam zależy, poczekajcie pod drzwiami do rana – dodałem.

Zza drzwi dochodził przytłumiony szept kilku mężczyzn. Po chwili usłyszałem, że odchodzą. Przyjdą rano – pomyślałem – i zacząłem zastanawiać się co zrobić z książkami? Chęć do spania minęła. Zaparzyłem filiżankę kawy i zacząłem zastanawiać się, o co w tym wszystkim chodzi. Nie rozmyślałem zbyt długo. Po 15 minutach znów usłyszałem pukanie, a po chwili głos:
– Proszę otworzyć. W przeciwnym razie wyłamiemy drzwi!
– Proszę przyjść rano – powtarzałem uparcie.

Gdy usłyszałem uderzenie metalowego łomu, wiedziałem, że żarty się skończyły. Otworzyłem okno i zacząłem krzyczeć: ratunku, bandyci… W ciszy nocnej mój głos powinien być dobrze słyszany przynajmniej w połowie osiedla. Krzyczałem, że jestem członkiem “Solidarności”, że proszę, by ktoś zatelefonował do regionu…
W tym czasie milicja, chyba nic sobie nie robiąc z moich krzyków, pracowała systematycznie. Drzwi trzeszczały coraz bardziej. Po całym mieszkaniu rozchodził się odgłos uderzeń metalu o drzewo.

Rodzice obudzili się. Nie spała także moja czternastoletnia siostra. Byli przerażeni. Po kilku minutach drzwi z hukiem otwarły się i do mieszkania wpadło czterech cywilów. Dwóch trzymało w pogotowiu pojemniki z gazem łzawiącym. Jeden z nich krzyknął:
– Nie ruszać się! Oddać broń!
Gdy zobaczyli, że rzucam się na nich z nożem, ani nie wyciągam pistoletu maszynowego, uspokoili się.
– Słucham, o co chodzi? Spytałem.
Dopiero teraz, po wyłamaniu drzwi, jeden z nich wyciągnął jakąś kartkę. Podał mi ją mówiąc:
– Dzisiaj w nocy został wprowadzony stan wojenny na terenie całego kraju. Jest pan internowany. Proszę się ubrać.

Tę samą informację zawierała podana mi kartka. Przeczytałem, że decyzją komendanta wojewódzkiego MO w Krakowie zostaję internowany. W uzasadnieniu podano, że moja osoba stwarza zagrożenie dla bezpieczeństwa kraju. Miejsce odosobnienia: Wiśnicz Nowy. (…) Był 13 grudnia 1981 roku, godzina 1.00 w nocy.

Czytaj dalej —->
Nie miałem żadnych szans na ucieczkę. W pokoju znajdowało się czterech pracowników Służby Bezpieczeństwa. Dwóch milicjantów stało pod oknami. Zacząłem się ubierać. Pożegnałem rodziców, informując ich o wprowadzonym stanie wojennym. Ucałowałem siostrę. Założono mi kajdanki i wyprowadzono z mieszkania.

Autorka bardzo dziękuje za te wspomnienia lat stanu wojennego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*