Mój Kraków (wspomnienie i esej)

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1. Mieszkania

Od zawsze liczyły się dwa: rodziców i babci.

Babcine było duuuuże. Ale do pokoju cioci się nie wchodziło, do pokoju Pana też. Pozostawał ten największy, gdzie nie wolno było wchodzić do szafy (stała w niej wiatrówka wujka, z której parę lat później strzelałem zapałkami) i wysuwać szuflad wielkiej komody. Po wędrówce długim korytarzem (po drodze stał wbudowany w ścianę regał ze słojami; jego dolna półka podnosiła się i w tak powstałej skrytce znalazłem kiedyś komplet kluczy rowerowych, takich nienormalnie dużych, z niemieckimi napisami i skórzany futerał po lornetce, gdzie był kastet – niestety przerwano mi dalsze poszukiwania) po lewej mijało się służbówkę i wchodziło do kuchni. Ta pierwsza była małym, niemożliwie zagraconym pomieszczeniem, do którego światło dzienne dochodziło przez obszerny, prostokątny otwór w ścianie oddzielającej ją od kuchni – okno, co prawda, w służbówce było, ale wychodziło na rodzaj komina o przekroju metr na metr, utworzonego przez stykające się fajerściany kamienic; ta druga była obszerna, z dużym oknem, przeszklonymi drzwiami balkonowymi, dwoma piecami kuchennymi (gazowym i kaflowym z blachą), zlewem z zimną wodą, olbrzymim kredensem i równie olbrzymim, przykrytym ceratą stołem, z którego wysuwała się obrotowa szuflada z wielką miednicą.

Z kuchni wyjść było można albo na balkon (o tyle ciekawy, że zamontowano przy jego balustradzie towarową windę, służącą na przykład do dostarczania węgla z piwnicy, więc rezydująca niegdyś w służbówce panna służąca choć i światła dziennego u siebie nie miała, to przynajmniej ciężarów na piętro nie musiała wnosić), albo do spiżarni, gdzie na solidnych, głębokich regałach stały słoje takie same jak w korytarzu, tyle że pełne przetworów. Kompletu dopełniał ciemny, ponury przedpokój i dwie łazienki – ta większa była wykafelkowana, z gazowym piecykiem oraz możliwością przyłączenia wielkiego palnika do gazowej rury, wystającej ze ściany; ten palnik, umieszczony pod rodzajem metalowego taboretu z otworem w blacie, umożliwiał grzanie wody bezpośrednio w blaszanym cebrzyku.

Do pewnego momentu nie bywałem w tym mieszkaniu często – nie traktowałem tej przestrzeni jako całkowicie oswojonej i stąd może pewna fragmentaryczność wspomnień. W zasadzie najlepiej pamiętam zapachy: tortu czekoladowego i budyniu z gotowaną gruszką. Lepiej pamiętam mieszkanie rodziców, w innej dzielnicy.

Babcia mieszkała przy Alejach, w domu przed wojną luksusowym, w lokalu przeznaczonym w latach trzydziestych dla bezdzietnego, bogatego małżeństwa, państwa inżynierostwa albo doktorostwa. Stąd jego układ: salon i gabinet w amfiladzie, sypialnia od podwórka, wyraźnie oddzielona część kuchenna, gdzie ongiś rezydowała służąca. Raczej jedna, bo na dwie nie byłoby państwa stać – ale widywało się i lokale dla ludzi bogatszych. Na przykład redakcja Pisma Literacko-Artystycznego mieściła się w latach osiemdziesiątych przy Kremerowskiej, w lokalu bodaj sześcioizbowym; kolega mieszkał przy Kościuszki w jeszcze większym – tam część kuchenna leżała już całkiem daleko od reprezentacyjnych pokojów i miała więcej pomieszczeń dla służby – więcej komórek, klitek, korytarzyków i korytarzy.

 Oczywiście wszystkie mieszkania bogaczy były już zruderowane, parę razy przebudowane, porozdzielane na mniejsze lokale, a izby pełniły funkcje dalekie od pierwotnych – pierwotne gabinety do pracy bywały sypialniami, w dawnych kuchniach gnieździły się dzieci, w służbówkach budowano łazienki etc.

Kwatery łączyły się ze sobą siecią różnorakich współzależności. W pokojach danego mieszkania wydzielano osobne lokale sublokatorskie, czy też na przykład dwa osobne mieszkania miały wspólną łazienkę, albo wcale jej nie miały, bo ta akurat była w piwnicy. Wchodziło się do nich od ulicy, albo od podwórka, albo przez balkon itd., itp., niekiedy z jednego mieszkania prowadziło parę wyjść, albo z jednego wejścia wchodziło się do dwóch mieszkań. I były one bardzo różne, niekiedy kuchnia urządzona była w dawnym przedpokoju, pokój był kiedyś sklepem, albo salą restauracyjną i wtedy na środku, na miejscu dawnego kontuaru stały za zasłoną łóżka. W łazienkach przechowywano czasem parę generacji urządzeń grzewczych, więc piecyk gazowy sąsiadował z termą, a terma ze stuletnią kolumną, w której wodę na kąpiel grzano, paląc węgiel.

Bardzo rzadko, najczęściej w domach jednorodzinnych, spotykało się mieszkania, których naturalnego funkcjonowania nigdy nikt nie zakłócał i poszczególne pokoje pełniły swe funkcje od pokoleń. Pamiętam swoje wzruszenie, gdy w czasie prywatki postanowiłem zwiedzić lokal, gdzie mieszkał kolega z klasy i wszedłem przypadkiem do biblioteki. Był to duży pokój, w całości wypełniony głębokimi regałami, na których stał jeszcze komplet Miriamowej Chimery.

Mieszkania, gdzie mieszkałem z rodzicami też nikt nie przebudowywał, pomieszczenia w zasadzie zachowały swoje funkcje, jeśli nie zważać na fakt podstawowy: ten lokal, w którym teraz mieszkała rodzina z dwójką dzieci przed wojną mógłby być najwyżej garsonierą pracującego w domu mężczyzny – stąd układ dwóch pokojów w amfiladzie i ten fakt, że do jednego z nich wchodziło się osobnym wejściem z klatki schodowej. Mogli więc tam wchodzić interesanci lub klienci, nie defilując po reszcie mieszkania. Ale było ono skromniejsze – nie istniały pomieszczenia dla służby, spiżarkę stanowiła szafa wbudowana w ścianę kuchni, której podłogę wyłożono zwykłymi deskami tak, że przypominała wiejską izbę.

Były w Krakowie też inne mieszkania, powojenne, przy czym już od razu rzucały się w oczy różnice między domami z lat pięćdziesiątych, o niewielkich rozmiarach, budowanymi wtedy, gdy nie było jeszcze kaloryferów, a oszczędnościowymi mieszkankami czasów Gomułki (znak rozpoznawczy – ślepa kuchnia) i standardowymi M2, M3, M4 w blokach z wielkiej płyty, stawianych za Gierka: w peweksowskich dolarowcach lub w pospolitych produktach fabryk domów. Jednak o ile widziano różnice między typami mieszkań, to różnic między mieszkaniami danego typu w zasadzie nie było: wszędzie królowało albo PCV albo lastryko, odpadały od ścian malowane farbą olejną boazerie (kafelki, drewno, parkiety były u bogatych), wszędzie stały podobne meble, jedynie pokojów było więcej lub mniej i ściany mniej lub bardziej krzywe….

I były jeszcze mieszkania ze snów.

Wiele razy śniło mi się, że na przykład wchodzę do spiżarki i zauważam w niej tajemnicze drzwi. Otwieram je… i znajduję dwie izby, co prawda z piecami kaflowymi i bielone wapnem, ale zupełnie zapomniane. Taborety odsunięto od kuchennego stołu, na stole gazeta sprzed pięćdziesięciu lat, w zlewie zaschnięty garczek. Od lat nikt tu nie mieszka… więc kwaterunek nic nie wie! Nic tylko wprowadzić się i mieszkać.

Zapomnianych mieszkań pełne były piwnice i strychy, zwłaszcza one, bo w krakowskich kamienicach strychy były olbrzymie, czasem dwupiętrowe, wypełnione różnymi drewnianymi balustradami, schodkami, wieżyczkami, pięterkami… w snach były tam lokale. Strychy i piwnice łączyły się z sobą w długie labirynty, przewalały się po nich tłumy spieszących się ludzi. Strychy puchły, mieszkań było coraz więcej… i więcej było w kamienicach pięter, więc wydłużały się kolumny wind. Ot, reakcja wyobraźni na problemy mieszkaniowe Peerelu. (cdn.)

 

Wojciech Kajtoch

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*