Lekarzu, puchu marny… (2)

 

Nie dawniej jak dwa lata temu sam miałem zabieg chirurgiczny, dziś wpisany do rejestru jako „zabieg kosmetyczny”, w Centralnym Szpitalu Klinicznym Uniwersytetu Medycznego przy ul. Pomorskiej 251. Moloch niczym drapacz chmur budował się czterdzieści lat a dziś ma być polską wizytówką z dziewięciuset łóżkami szpitalnymi. Pierwszym dziwnym krokiem szpitala jest to, że przynosi się ze sobą własne badania, nakazane do zrobienia w trybie prywatnym. Kolejnym światełkiem ostrzegawczym była rozmowa z ordynatorem. Wynikało z niej, że zabieg zrobią planowo (bardzo szybko, bo w ciągu… dwóch miesięcy), ale wcale nie wiadomo, czy jest… potrzebny!

Około 8:00 trafiłem na czysty, pachnący oddział z podwieszanym nowoczesnym telewizorem, łóżkami zautomatyzowanymi i klimatyzacją. Zabieg miałem wyznaczony na godzinę 9:00. Do łóżka została wysłana lekarz rezydent. To ona przeprowadziła wywiad, oznaczyła markerem miejsce. Kilka razy pojawiali się lekarze, sygnalizując gotowość, kilka razy wysyłano pielęgniarkę z łóżkiem na kółkach i… nic. Mijały godziny i wszyscy lekarze poszli do domów! Około 18:00 okazało się, iż jako „kukułcze jajo” (tak mnie nazwali) zostałem podrzucony ekipie, składającej się z dyżurujących lekarzy różnych specjalizacji. Blok operacyjny jest na parterze a wózek z ciężkim chłopem pchać musiała drobna pielęgniarka, również pod górę, bo mają tam jakiś dziwny system slalomów, zjazdów i podjazdów. Pielęgniarka i ja wdrapywaliśmy się pod kolejne podjazdy, czasem musiałem jej pomagać. Drzwi do obszaru operacyjnego się zacięły i by się tam dostać, trzeba było w nie walić. Na bloku operacyjnym pełna wesołość. Anestezjolog siedział na podłodze, lekarki asystujące puszczały muzykę, oglądały zdjęcia a w pewnym momencie zrobiły sobie ze mną selfie. Lekarzem operującym (bynajmniej nie serce) był młody kardiolog a na sygnał z góry, że komuś się rozlał wyrostek, wszyscy krzyknęli gromkim Nie chce nam się! – śmiejąc się do rozpuku. Struchlałem przerażony… Jako że byłem pacjentem bez łapówki, położono mnie na sali pooperacyjnej, włączając klimatyzację na kilkanaście stopni. Następnego dnia wyszedłem ze szpitala jako tako pozszywany, ale z zapaleniem oskrzeli, które ciągnęło się przez dwa tygodnie.

Lekarze podczas zabiegu żartowali również co do pieniędzy (kwoty padały znaczne), zakupów, wyjazdów zagranicznych…

***

W Łodzi modnym miejscem do eksponowania swoich majątków jest Julianów – stara dzielnica willowa, przyciągająca szczególnie lekarzy. Nie od dziś wiadomo, że to ten zawód predestynuje do bywania na rautach, przyjęciach, premierowych spektaklach czy wynajmowania willi w modnych miejscowościach alpejskich. A wszystko to z pensji kraju nadwiślańskiego. Jak oni to robią? Okazuje się, iż nawet w biednej Polsce lekarze w swych klanach rodzinno-biznesowych trzymają się całkiem dobrze, będąc miejską elitą. Średnia płaca brutto najsłabiej zarabiającego lekarza, czyli bez specjalizacji, to 5457 zł, lekarz II specjalizacji może liczyć na 10 000 zł brutto. Do tego dochodzą jeszcze kontrakty, dzięki którym możliwe jest np. dyżurowanie i nieprzestrzeganie norm czasu pracy. Kontrakty mogą być tak skonstruowane, że zarobki szybują do 20 tys. a rekordziści inkasują co miesiąc po 100 tys. złotych, wystawiając miesięcznie faktury na 30, 40, a nawet 70 tys. zł! Ordynatorzy konstruują kontrakty tak, iż otrzymują np. prowizję od przychodu oddziału w danym miesiącu i od zabiegów w ramach nadwykonań, za które NFZ nie zapłacił. Prowizje opiewają na ogromne kwoty. Za rok 2009 jeden z ordynatorów otrzymał 445 tys. zł, za rok 2010 – 351 tys. zł. To nie są małe kwoty, a wszystko to na łonie jednostek finansowanych przez budżet państwa polskiego. Prywatne folwarki! Nie wspomnieliśmy jeszcze o łapówkach… W łódzkich mediach przeprowadzono kiedyś sondaż. System łapówek działa jak taśma. Nikogo nie obchodzi, skąd masz wziąć pieniądze. Najkosztowniejsze jest przyjęcie do szpitala, przyspieszenie zabiegu, ominięcie kolejki do specjalisty i przeprowadzenie operacji (najczęściej od 500 do 1000 zł). W kilku przypadkach „opłata” przekroczyła 5 000 zł. Rekordowe kwoty – po 10 000 zł. Pacjenci z tętniakami czy krwiakami informowani są, iż na początek muszą dać 1000 zł, a „potem to się zobaczy”.

Lubimy czasem z żoną oglądać dla relaksu serial, emitowany codziennie przez telewizję TVN, pt. Szpital. To dzieło paradokumentalne z mnóstwem statystów i ludzkich dramatów, ale z jednym, do znudzenia powtarzanym przesłaniem – lekarze są bezinteresowni i pomoc (nawet dla błahych przypadków) zawsze jest natychmiastowa. Ordynator Piotr Wójtowicz i lek. med. Dominika Gajda zawsze zaaplikują co trzeba, przebadają na najnowocześniejszym sprzęcie a gdy trzeba – zlecą natychmiastową operację… Aż dziw, że ktoś w to wierzy. Ale pooglądać dobrą bajkę zawsze warto i już jakoś raźniej robi się potencjalnym pacjentom na duszy…

Roman Boryczko,

grudzień 2017

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*