Interes w „bezwstrząsowości”

 

Ma tylko cząstkę racji niejaki profesor Ajacki, stwierdzając, że pospieszne, niecierpliwe działania władz Rzeczypospolitej z pocz. XXI w., genealogicznie związanych z PRL, na rzecz powierzenia kraju strukturom NATO oraz wejścia do UE, podyktowane były głównie interesami polityczno-ekonomicznymi tych grup. Wiadomo bowiem, że pilotowanie takich decyzji stabilizowało ich hegemonię, jako czynnika sprawującego władzę. Profesor sugeruje, iż wzrastające zagrożenie ze strony ciągle pauperyzującego się społeczeństwa i wzrost opozycji przeciwko warstwom czy klanom, które ideologię transformacji ustrojowej zużytkowały dla własnych interesów, rzuciły te warstwy w objęcia Zachodu. W zbrojnych strukturach NATO oraz w powiązaniach ekonomiczno-finansowych z potęgami Zachodu znalazły one gwarancję stabilności własnej pozycji, zabezpieczenie swych klanowych interesów. Dlatego też reprezentujący je politycy i ludzie władzy skłonni byli do działań przyspieszonych, do podpisywania wielu umów nie tyle w ciemno, ile po nader powierzchownym i niezbyt krytycznym zaznajamianiu się z warunkami tych umów.

Tymczasem prawdą jest, że sam Zachód z Brukselą jako ośrodkiem dyspozycji jest bardziej niż ktokolwiek, tj. niż my sami, czyli Polacy – zainteresowany w tym, by społeczeństwo polskie zbytnio „nie szumiało”. Wstrząsy nad Wisłą mogłyby przecież zagrozić interesom lokujących tutaj swój kapitał i inwestujących w Polsce korporacji i monopoli zachodnich. Gwarantem wewnętrznego w Polsce spokoju i bezpieczeństwa będą i są już siły zbrojne, szkolone przecież nie tylko po to, by stać na straży interesów narodowych w konfliktach międzypaństwowych oraz wspólnoty NATO i UE. Nie jest też trudno dziś mianem terroryzmu określać naruszające prawo, ale wymuszone nieludzkimi warunkami bytu i brakiem sprawiedliwości wystąpienia zbiorowe ludzi pracy czy bezrobotnych, którzy niejednokrotnie dziś już nie mają nic do stracenia.

Racjonalna, pragmatyczna, kompromisowa i oportunistyczna postawa Zachodu nie jest bynajmniej czymś nowym. Ułudzie albo dezinformacji ulegali zawsze rodzimi marzyciele, wolni od pamięci historycznej. Tymczasem Zachód, już to spęczniały ideologią liberalną, już to powodujący się wyłącznie własnymi interesami, nigdy w decyzjach nie poddawał się odruchom wznioślejszej natury, ale względom na własne korzyści, kalkulacjom. Wystarczy niewielka repetycja ze stanowiska Zachodu wobec „sprawy polskiej” w okresie zaborów lub też przed i w okresie minionej wojny, nie mówiąc już o fakcie „wypożyczenia” naszego kraju uchwałami Jałty i Poczdamu na ponad 40 lat Związkowi Radzieckiemu – by wyzbyć się tych złudzeń.

Historycy wolą na ten temat milczeć. Chyba nikt jaśniej nie wyraził swoich obaw, niż dobre już 10 lat temu Andrzej Paczkowski w szkicu pt. Bóstwo wielkich mocarstw? („Rzeczpospolita”, 14-15. września 2002).

Wystarczy przypomnienie przez niego faktu, że w „kluczowych dla wydarzeń polskich miesiącach – od jesieni 1988 r. do wiosny 1989 – Amerykanie zajęli, zupełnie jak ich sowieccy partnerzy, stanowisko wyczekujące”. Nie kto inny też, ale ówczesny prezydent Bush był rzecznikiem partnerstwa między siłami Solidarności ze skompromitowaną władzą ludową. „Prezydent Bush – przypomina historyk – wziął na siebie agitowanie za Jaruzelskim (…) W czasie triumfalnej wizyty, którą odbył 9. – 11. lipca, a więc tydzień przed terminem wyboru prezydenta – nie tylko wygłosił płomienne przemówienie przed połączonymi izbami parlamentu z licznymi pochwałami pod adresem polskich przywódców, ale także przedstawił program pomocy gospodarczej, w tym odroczenia spłaty długów zarówno wobec Stanów Zjednoczonych, jak i w ogóle zachodnich wierzycieli (łącznie ponad 6 mld dolarów). Była to, co należy podkreślić, pomoc dla rządu, w którym „partia komunistyczna zajmowała pozycję hegemona”. Nadto w osobistej rozmowie z Jaruzelskim przekonywał generała, aby nie wycofywał się z kandydowania. „Powiedziałem mu – pisze w swych wspomnieniach Bush – że jego rezygnacja o ubieganie się o urząd może nieuchronnie prowadzić do poważnej destabilizacji, i usilnie namawiałem go do zmiany stanowiska””.

Otóż to. Pragnienie stabilizacji w kraju, będącym dłużnikiem zachodniego świata, było zrozumiałe. Jakieś tam ślamazarzące się w powolnych i nawet pokrętnych transformacjach społeczeństwo nadwiślańskie gwarantowało odzyskanie długów i w ogóle bezpieczeństwo usytuowanych tu interesów własnych Zachodu. Jakże wobec tego dziwić się krajowym realizatorom tych wymogów Zachodu, autorom „grubej krechy” i histerykom gorliwie argumentującym przeciwko rozliczeniom oraz innym „niechrześcijańskim” akcjom rozrachunkowym z winnymi zbrodni w PRL-u? Właśnie ów motyw, nie zaś dążenie do autentycznej odnowy życia i przywrócenia zasad sprawiedliwości w tym „igrzysku Europy”, stanowił trwałą cechę polityki Zachodu wobec Polski. Niepodobna zatem dziwić się, że podczas szerokiej dyskusji na temat Konstytucji RP z 1996 zatriumfowały w Polsce siły wrogie określeniu PRL jako struktury państwowej narodowi narzuconej oraz odcięciu się od tej formacji. Że działały w myśl interesów Zachodu, to oczywiste. Wszak otrząśnięcie się formułą prawa z zobowiązań, zaciągniętych przez władzę peerelowską mogłoby w następstwie spowodować wyzwolenie się z obowiązku spłaty zadłużeń, które zaciągnęło ujarzmiające naród państwo, nie zaś naród. Do tego jednak nie mogli i w dalszym ciągu nie chcą dopuścić nasi wierzyciele, radzi przecież z funkcjonującego u nas grzęzawiska kompromisów między jego ugrupowaniami politycznymi (czytaj: powrotu postkomunistycznych grup politycznych do roli hegemona).

Dlatego też właściwe naszym rodzimym publicystom i marzycielom (zawsze naiwnym i wyfaszerowanym utopiami) moralizatorstwo, upominanie się o sprawiedliwość, o egzekwowanie prawa (przecież rachitycznego), o cnoty obywatelskie i pogodne twarze, wreszcie mających jakąś nadzieję na osąd winowajców grudnia 1971 r. czy stanu wojennego – należy ocenić jako pożałowania godne i groteskowe. Mówię o tym, natrząsając się przecież z samego siebie. Sam bowiem ochrypłem od użerania się o sprawiedliwość i o używanie przez rodaków głowy. I o uznawanie rozwiązań mniej ryzykownych, bezpieczniejszych i w ogóle rozważnych za najbardziej sensowne. Czy jest zresztą taki między nami rodakami (mówię o współczesnych), który by się nie kwalifikował, nie przystawał do repertuaru groteskowego?

Czy w związku z powyższym – uprzedzenia znacznej części naszych rodaków do wzmożonej akcji na rzecz przyspieszonego i beztroskiego podpisywania dalszych kontraktów z Zachodem należy traktować wyłącznie jako wyraz niedoinformowania, ciemnoty i obskurantyzmu? Czyż właśnie owe „uprzedzenia” nie są rezultatem jednak niewygasłej świadomości historycznych zachowań Zachodu wobec naszych nieszczęść. I paroksyzmów przezorności?

 

 Ryszard Tomczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*