Chuligani z tamtych lat…
Zaskakujące mamy dziś czasy, szczególnie dla starszego pokolenia. Chuligan, drań, młokos, rozrabiaka – to były synonimy od zawsze określające osoby, nie pasujące do zdrowej tkanki narodu. Oprócz tego, że cechowały się agresją, często pochodziły z rodzin o równie niepewnej profesji. Złodzieje, oszuści, niebieskie ptaki, meliniarze, wieczni bumelanci na garnuszku państwa. Niegdyś margines nadużywał w stopniu znacznym napojów wyskokowych wszelakiej maści – były wśród nich spirytus zanieczyszczony, denaturat czy akcesoria samochodowe (np. płyn do spryskiwaczy, autowidol) lub wszelkiego rodzaju perfumy na spirytusie, pite bezpośrednio z flakonów (vide: scena z kiosku z filmu Miś Stanisława Barei). Młokosy z kamienic złych dzielnic, gdzie dzielnicowy nawet nie zaglądał, z czasem ze swoimi niecnymi zachowaniami wychodzili poza swe miejsca zamieszkania, tocząc bitwy uliczne czy dzielnicowe a dzięki uczęszczaniu na stadiony lokalnych klubów, bójki przeniosły się na wyższy poziom – walk różnych regionów naszego pięknego kraju, z czasem zaś stadiony były świadkami zawiązywania dzięki temu przedziwnych sojuszy. Jednymi z najstarszych byli biało-zieloni z Lechii Gdańsk, o sympatiach prawicowych i antykomunistycznych, co dodatkowo wyprowadzało z równowagi władze PZPR. Lechia trzymała ze Śląskiem Wrocław i Wisłą Kraków.
Ich oponentami byli żółto-niebiescy z Arki Gdynia z wojną w Trójmieście na śmierć i życie. „Pyry” z Lecha Poznań wpierw wybrały „Kadłubków” z Bałtyku Gdynia, by potem swe uczucia przelać na „Arkowców” i „Pasy” z Cracovii, tworząc „Triadę” – nieformalną brać fanatyków, zdolnych jechać przez pół Polski by w Ursusie, czy na rezerwach Legii rozgromić na wyjeździe wrogą ekipę i bez niepokojenia przez policję wrócić do domu. Widzew Łódź na stałe skonfliktowany jest z derbowym rywalem – ŁKS Łódź, tocząc z nim walki na każdym możliwym polu. Przed jednych z meczy derbowych, toczonych na stadionie przy al. Unii, kibole Widzewa, prowadzeni przez pomyłkę przy słynnej „Galerze”, miejscu kultowym dla każdego ŁKSiaka, kilka godzin przed meczem przeskakują płot i setkami wkraczają na puste jeszcze trybuny, kradnąc flagi, szaliki i inne święte relikwie kibica oraz zajmując na pewien czas sektor ŁKS. Na Śląsku, w tyglu kibicowskim na terenie aglomeracji, wojnę toczyli właściwie wszyscy ze wszystkimi. Katowicki GKS z „Niebieskimi” z Chorzowa o sympatiach pro-niemieckich. Górnicy z Zabrza z kibolami z tyskiego GKS-u, Jastrzębie z Wodzisławiem, Bytom z „zagłębiockim” Sosnowcem.
Kibole, szalikowcy, fani, „ultrasi” byli jedną drużyną z jednego miasta, jednej ulicy – znający się na wskroś. Jadąc w kilkunastu z flagą na drugi koniec Polski, bez pieniędzy, dając w łapę „kanarowi” z (jednocześnie demolując wagony), robili „promocje”, okradając sklepiki jak współcześni Vikingowie. Na łatwy cel czyhali ich oponenci, czając się na dworcach czy zaciągając w polu hamulec bezpieczeństwa. Pijane dla animuszu grupy ścierały się, pozostawiając po sobie rozbite głowy, siniaki, połamane nosy czy ręce. Policja o ile nie uciekała, sprzedawała po kilka „gum”, puszczając szalonych podróżników piłkarskich cało do domów. Kibice niegdyś byli niesforną subkulturą, skupiającą wokół siebie wszystkie warstwy społeczne. Subkultura ta zawsze garściami czerpała z determinacji i zasad, przyniesionych zza więziennych krat od „Git Ludzi”, tych grypsujących. Nigdy nie sprzedawać kolegi, szanować jego kobietę czy rodzinę, nie katować, nie zabijać, doceniać wroga! (Cdn.)
Roman Boryczko,
listopad 2017