Co to była sztuka totalna? (4)

Kiryła,2005r,pejzaż,02Przyczyny głębokie (3)

 

   Gdańsk był miastem przemysłowym i pamiętam, że różę wiatrów brać można było na węch, z zamkniętymi oczami. Gdy wiało od południa – dominowały emanaty z wytwórni octu i musztardy oraz z fabryki farb i lakierów (te były szczególnie przerażające, a fabryka stała bezpośrednio przy szkolnym boisku) zmieszane z mocnym, durzącym aromatem z Herbapolu. Od wschodu ciągnęło wyziewami rafinerii i żółtym pyłem z Siarkopolu. Od północnego zachodu – ostry smród z elektrociepłowni, ze stoczniowej acetylenowni etc. Szczególnie ponuro się robiło, gdy w bezwietrzną pogodę osiadał mglisty smog.

   Był czas, że morze wyrzucało na brzeg martwe, pokryte wrzodami węgorze, dermatolodzy przestrzegali przed spacerami po plaży. Krążyła informacja, że ścieki ze szpitala na Zaspie odprowadzane są do zatoki. Rzeczywiście kolektor ściekowy wchodził w morze na wysokości szpitala.

   Jedliśmy żywność złej jakości i wiedzieliśmy o tym. Krążyły legendy o dodawaniu do mleka proszku ixi, żeby się nie zsiadało, o mieleniu papieru w parówki. Za młodu pijaliśmy wina owocowe, konserwowane związkiem siarki. Nazywaliśmy je kwasami. To było wino z drukowanym na etykiecie terminem przydatności do spożycia. Ale ten, przecież w końcu jawny, proceder przebili wytwórcy piwa z browaru gdańskiego – nieraz miało ono dziwną gorycz, po której źle się czułem. Jak dowiedziałem się po latach – w okresach, gdy brakowało chmielu, piwo robiono na żółci bydlęcej.

   Zdarzyło się pewnego razu – mniejsza o okoliczności – że ktoś wysłał mnie do gdańskiej rzeźni po większą ilość mięsa dla psów. Pracowali tam (między innymi) więźniowie, gdy szedł ubój wyjeżdżali z hal łysi, uśmiechnięci z wielkimi wózkami-kadziami, pełnymi ciepłych patrochów. Gdy z takiej kadzi nabierałem do wiader – obserwujący mnie pracownik w pewnej chwili poradził, żebym jedną z gardzieli wymienił, bo jest na niej jakiś nowotwór.

   Odbywając obligatoryjną praktykę robotniczą po przyjęciu na studia, miałem możliwość przyjrzeć się z bliska procesowi wytwarzania owego wina owocowego, tudzież innych produktów. W brudnej pakamerze, wzdłuż wąskiej taśmy, którą sunęły napełnione na ciepło butelki, siedziały na stołkach panie. Ich praca była wysoce mechaniczna: schwycić butelkę, lewą ręką nałożyć plastikowy korek i wbić go gumowym młotkiem. Panie co jakiś czas przerywały, sięgały po flaszki odstawione przy nogach, oficjalnie, wysoko podnosiły do ust i odchylały głowy, pociągając solidny łyk. Odstawiały, sięgały po gumowy młotek… Osiem godzin.

   Pamiętam – dżem w tamtych czasach, to był taki ogólny, zastygły zabełt. Ale tam, w ówczesnej Dagomie zobaczyłem także dżemy inne, robione na oddzielonej linii produkcyjnej – dżemy na eksport. Patrzyłem na stojące w magazynie, za sięgającym sufitu ogrodzeniem z drucianej siatki, słoiki wypełnione całymi owocami w cieszącej oko galaretce.

         

   Gdy chodziłem do szkoły podstawowej – pamiętam – nad trawnikiem unosiły się chmury motyli. Głównie bielinków, ale też sporo cytrynków i pawich oczek. A nawet zdarzały się, ale to przepiękne pazie. Motyli było bardzo dużo. W Gdańsku, w środku miasta! A gdy wyrajały się chrabąszcze – było ich mnóstwo, wpadały we włosy, dzieci uganiały się za nimi. Minęło nie tak wiele lat, ile to – 40? – a widok motyla w mieście – to rzadkość. W tak stosunkowo krótkim czasie – jakie zniszczenie. Na Wyspie Spichrzów, przy przeładunku zboża były chmury wróbli. Teraz z rzadka, po kilka, chowają się w gęstych krzakach. Smutno było patrzeć na to postępujące zatrucie, na to niszczenie. I z tym przecież zastanowieniem: a co też oznacza to dla nas. Co się z nami stanie?

         

   Strajki 80. roku – to było wielkie poruszenie, ale czułem do Solidarności pewną rezerwę. Nie umiałem sobie tego nazwać. Nie wiedziałem, gdzie to umiejscowić, przyczynę tej rezerwy. Może długopis był za duży? Bogdan Kubat przekonał mnie, że przeciwnie, właśnie dobry, iż to taka właśnie deprymująca komuchów, taka kłująca w oczy prostota – bo skoro trzeba podpisywać coś ważnego, to długopis musi być wielki, no. I tak pomyślałem sobie, że pewnie mam jakieś inteligenckie skrzywienie.

   W tamtym czasie zaangażowałem się w reaktywację klubu Carillon i w reaktywację Litterariów – Zeszytów Koła Naukowego Polonistów UG. Dla nowego Carillonu udało się pozyskać pomieszczenia, a zeszyt Litterariów był zredagowany (zawierał między innymi solidarnościowe wiersze rosyjskiego poety Piotra Kotowa, w edycji dwujęzycznej, po polsku i rosyjsku). Wprowadzenie stanu wojennego ucięło obie te inicjatywy.

   Nim napiszę o stanie wojennym, chcę wspomnieć, że mieliśmy już tego rodzaju przeżycia i w 1968 – choć wtedy jeszcze niewiele rozumiałem – i w grudniu 1970, co już pamiętam wyraźnie. Serie z karabinów maszynowych, wybuchy, pożary, powietrze przesycone gazem łzawiącym, jego charakterystyczny zapach. W dzień zamykano nas w szkole podstawowej, skąd rodzice odbierali nas po godzinach pracy. Z grupą kolegów pewnego dnia oczywiście uciekliśmy przez okno, aby popatrzeć, co dzieje się w mieście.

   W domu było tym bardziej nerwowo, może nawet strasznie, że tata akurat wypłynął w morze na próby techniczne urządzenia sterowego – był ich projektantem. Statki zatrzymano na redzie, żadnych wieści. Nie wiadomo było, co będzie, czy wkroczą do akcji Rosjanie? Pamiętam w nocy obudził mnie łoskot – pod oknami ciągnęły długie kolumny czołgów wjeżdżających do miasta. Długo w noc siedziałem na parapecie.

   Krążyła opowieść, iż żołnierzy tych zmanipulowano mówiąc, że w Gdańsku desant niemiecki wylądował. (cdn.)

Zbigniew Sajnóg

Ilustracja: Pejzaż, olej Mariusza Kiryły, 2005

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*