Blamaż na rozstanie z oświatą

Ryszard Tomczyk, wybitny malarz, w trudnych latach 80. XX w. szef Galerii EL, teatrolog, wydawca, publicysta i prozaik, a przy tym od połowy lat 50. animator elbląskiej kultury i pedagog – słowem humanista pełną gębą – ukończył był właśnie kolejną książkę. Rzecz zwie się “Teksty nadobowiązkowe” i należy do gatunku literatury wspomnieniowej. Jak początek “nowego” wyglądał w Elblągu? Poczytajmy. Każdy może mieć przecież własne z tym okresem przemyślenia. 

Redakcja SięMyśli

 

Po Otrzęsinach, V

Do  ostatecznego rozstania się z pracą w szkole doszło w r. 1995. Poprzedziły je lata szamotaniny w funkcji dyrektora Wydawnictwa Miejskiego, procesów sądowych z eks-sekretarzem PZPR B. Smagałą (R. Tomczyk poświęcił historii bojów ze Smagałą, wspomaganym przez tow. prof. Bralczyka, książkę pt. Zadra – przyp. redakcji) oraz dziennikarzem, defensorem wysadzonych z siodła eks-prokuratorów. Żułem upokorzenia, rozważałem meandryczny bieg historycznych wydarzeń oraz koszty pożądanych i nieuniknionych przemian ustrojowych. Kipiałem odrazą do wracających na wysokie stanowiska byłych peerelowskich dygnitarzy i godzących się na to solidarnościowych dygnitarzy i ludzkiego pospólstwa. Myślę, że nie byłem odosobniony w przeżywaniu klęsk i rozczarowań. Takowe sprawiły, że poczułem się kompletnie zmęczony i wyżarzony do cna, niezdolny do upierania się przy własnych pryncypiach i w szkole – gdzie wiodłem ostatnią już klasę do matury –  w ogóle zbędny. Przygodę z tzw. klasą pedagogiczną i zatarg z kuratorem przedstawiłem szerzej w Otrzęsinach i nie widzę powodu, by ją tu przywoływać. Miał miejsce jednak w roku mojego odejścia ze szkoły niezwykły incydent z parą uczniów z klasy już czwartej, niejakim Dobrowolskim i jego klasową cizią, uczennicą Ratajczak. Myślę, że przygoda ta, znakomicie ilustrująca pogłębiającą się już od wielu lat niemoc wychowywania i  kształtowania kolejnych pokoleń w nowych warunkach kulturowo-cywilizacyjnych, mówi o tym zjawisku  więcej niż uczone analizy i syntezy.

Incydent ten, nader wstydliwy i brzemienny w skutkach, miał swe najgłębsze uwarunkowania w oświacie i etosach czasów PRL, jak i  w rozkładowych globalnych tendencjach kulturowych całego XX wieku, sygnalizowanych przez literaturę i film. Nie był też jedynym tego rodzaju epizodem w mojej kilkudziesięcioletniej pracy pedagogicznej. Tyle, że przygoda ta raz jeszcze ujawniła trwałość kulturowego rozdźwięku między wychowującymi a wychowywanymi, niewydolność pedagogiki, karygodną beztroskę rodziców w procesie wychowywania dzieci, wreszcie niezbywalny oportunizm tzw. ciała pedagogicznego jak i całkowitą niemoc dyrektora i wychowawców.

Był rok 1995. W szkole roiło się już od etatowych psychologów, księży, młodego narybku pedagogicznego i różnorodnych inicjatorów przemian, zgodnych z oczekiwaniami „wyzwalającej się”  młodzieży. Pozycja moja w szkole była już mocno nadwątlona konfliktem z Kuratorium w sprawie „klasy pedagogicznej” w drugiej połowie lat osiemdziesiątych Bo przecież nie mogłem wygrać ze szwadronem kuratoryjnych wizytatorek (czytaj: funkcjonariuszek), przysłanych do szkoły natenczas po to, by obronić racje kuratora, lansującego specjalne klasy (tzw. pedagogiczne) dla spóźniających się w rozwoju oraz ministerialną już wolę wyciągania za uszy niedouków. Pisałem o tym w Otrzęsinach, więc poprzestanę na tym nawiązaniu. Z roku 1994 na 95, kiedy miałem już ostatecznie rozliczyć się z belferką, byłem związany już tylko z jedną, prowadzoną od początku klasą. Dyrektorowi przyszło jednak do głowy przed rozstaniem ukontentować mnie prowadzeniem zajęć fakultatywnych typu humanistycznego w jednej z maturalnych już klas szkoły, nad którą opiekuństwo wychowawcze sprawowała bliska mi koleżanka, Kasia, nauczająca fizyki. Myślę, że intencje miał najpoczciwsze: chciał ukontentować w finale i moje ambicje dydaktyczne i młodzież jakoby żądną kursu wiedzy, przygotowującego do życia w pełnej konfliktów i zawirowań współczesności.

Dyrektor znał mnie już od kilku lat i zdawał sobie sprawę z blamażu, który wyrządziło szkole i oświacie forsowanie na siłę przez kuratora Murdzię klas pedagogicznych, uformowanych z nieuków i  rozwojowo nienadążających. Sam czuł się współwinny w sprawie. Korzyścią osobistą, którą wyniosłem z incydentu było to, że z dalszego „orania na ugorze” tejże klasy poczułem się wyzwolony. Aliści pozostał po tym swądek i niedalekie od prawdy mniemanie, że jednak nie należę do belfrów niekłopotliwych.

Dyrektor słyszał o prowadzonych ongi przeze mnie zajęciach fakultatywnych typu humanistycznego i mam prawo sądzić, że słyszał same dobre rzeczy. Niejednokrotnie też mi napomykał, że szuka sposobów, by lepiej wykorzystać w procesie dydaktycznym szkoły moje możliwości. Rozumiałem to i byłem mu wdzięczny. Obaj jednak popełniliśmy już na wstępie poważny błąd. Jeśli poprzednio słuchaczami moich zajęć byli ochotnicy, humaniści z różnych klas, teraz programem tym została objęta jedna cała klasa, in gremio, chciał, nie chciał.

Miesiące wakacyjne poświęciłem przetrzepaniu piłowanego dotąd kursu programowego, w tym zaprogramowaniu wszystkich jednostek lekcyjnych, wypełnieniu tematów i podtematów aktualną lekturą, referatami seminaryjnymi uczniów i grup uczniowskich, dyskusjami, wykładami i ćwiczeniami typu seminaryjnego. Wszak byłem – i to niereformowalnie – ambitny. Temat ogólny brzmiał jak i ongi, bo miał charakter jeszcze nie przebrzmiały i uniwersalny: Dwudziestowieczny spór o przyszłość świata, jego kultury i cywilizacji. Dotykał zaś wiedzy z zakresu kontrowersji społecznych i politycznych, ideologicznych i filozoficznych, artystycznych, w tym literatury futurologicznie optymistycznej, jak i katastroficznej. Mniejsza jednak o to. Na zajęciach pierwszych, wprowadzających (gdy zaprezentowałem program zajęć i przydzieliłem zadania poszczególnym uczniom) klasa czuła się jakby uskrzydlona, czy po prostu dowartościowana problematyką i  metodami już niemal uczelnianymi. Rzucił mi się wtedy w oko rosły, poważny i rezolutny uczeń z pierwszej ławki, niejaki Dobrowolski. Niemal bez ustanku trzymał palce w górze i przy rozdziale tematów, zagadnień oraz lektur brał wszystko, co popadnie i jak najwięcej. To znaczy zobowiązywał się do przygotowywania i opracowania przynajmniej jednej czwartej zadań, przewidzianych dla klasy. Próbowałem go  przed tym przestrzegać, pozostawał jednak – przy uciesze zespołu klasowego – dobrej myśli, przydawał sobie powagi, uwodził mnie wręcz świadomością najpełniejszego zainteresowania oraz poczuciem obowiązku. Zarówno Dobrowolskiego, jak i  zespołu klasowego nie znałem w najmniejszym stopniu i nie mogłem wiedzieć, co się święci. (Cdn.)

Ryszard Tomczyk

Fot.: Lech L. Przychodzki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*