W nurcie działalności plastycznej i nie tylko (7)

Podjęliśmy niedawno z Edwardem Pukinem inicjatywę opracowania i wydania pod patronatem Urzędu Miejskiego, tj. samego prezydenta miasta, antologii literatów elbląskich – w sam raz na trzydziestolecie powojennej niepodległości – 1989 – 1919. Nie wątpiąc, że inicjatywę tę, w jakimś stopniu przecież podnoszącą honor miasta, ojciec grodu przyjmie z akceptacją, odwiedzamy go w ratuszu i wyłuszczamy co i jak, nie kryjąc, iż chodzi nam o poparcie nie tylko merytoryczne, ale i finansowe. Podczas rozmowy z nami włodarz miasta składa dowody, jak ściśle przylega do korowodu mocarzy współczesnej administracji, administratorów, nie pękających przed czynnikami samozwańczymi, czyli tzw. muzami i że jego pogarda do książek stanowi już dostateczny asumpt do sprawowania funkcji tutejszego, aktualnie „pierwszego po Bogu”. (Toć przecież mieliśmy już prezydenta – i to samej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej – który jawnie przyznawał, iż żadnej książki w życiu nie przeczytał. W związku z tym można mówić już o tradycji narodowej w tym zakresie). Mam w oczach wydarzenie ze stycznia ubiegłego roku. My z Edwardem w gabinecie prezydenckim w roli petentów, wykładający mu potrzebę wydania książki, która będzie antologią twórczości literackiej nagradzanych autorów miasta w okresie minionego trzydziestolecia. I on – w przestronnym gabinecie pełnym regałów, ale znakomicie, sterylnie wyczyszczonym z książek –  potężny, władczy, z podniesionymi obronnie rękoma (apage satan!) odtrącający z obrzydzeniem ofiarowywaną mu  sekwencję książek o autorach elbląskich. Pamiętam też, jak rzęzi: – Ja na książki nie mam czasu… nie czytuję… nie czytam… Nie!… Nie chcę mieć tego w swoim gabinecie!.. Zabierzcie to  stąd! … –  Etc.   etc.

Mimo to nie rezygnujemy z dalszego argumentowania. Siadamy pokornie  w  udywanionym aborcie przestronnego gabinetu o ścianach, zagospodarowanych półkami, na których widać parę teczek biurowych, przegrodzonych kryształami i bezcennymi pamiątkami z prawdopodobnych delegacji. Jeno smutno się robi i rozpacz ogarnia, że tylko tłuc głową o ścianę. Bo wśród obfitości tych gadżetów – żadnej książki! Zero książek. Null!.. Panikować jednak nie należy, bo przecież sprawę należy załatwić pozytywnie. Więc sięgamy do podręczników, pouczających w imię ojca nauki o skuteczności działania Józefa Kotarbińskiego, co należy zrobić, by osiągnąć pożądany skutek. I już wiemy, że nade wszystko nie należy mu wymyślać od bałwanów, ani wypominać, iż nie na właściwym miejscu siedzi, ani demolować gabinetu. I że należy zachować postawę pokorną i potulną. Z miejsca więc pokorniejemy, ściszamy ton i niemal rozpłaszczamy przed biurkiem. … i … Mniejsza o to. Stop! – co mówię już samemu sobie. Nie można ciągnąć rzeczy w tak rozpasanej i nieodpowiedzialnej relacji. Oto, co podpowiadają mi tkwiące jeszcze pod skórą resztki niegdysiejszego belfra polonisty.

Uzyskujemy obietnicę dotacji na antologię, nie powiem. Łut refleksu okazuje się zbawienny. Tyle, że to zaledwie początek toru przeszkód. Bo były najpierw rozliczne rozhowory dotyczące kolektywu, stanowiącego nadzór i zaraz potem niemal zabobonny strach przed tzw. RODO i inne zobowiązania, utrudniające robotę; wreszcie takie przystrzyżenie dotacji finansowej, by starczyło już tylko na drukarnię, jako że udzielający dziś finansowego wsparcia na wydanie książki najczęściej skłonni są identyfikować opracowanie książki z kosztami druku. W sumie – przyjęliśmy to, co nam dawano. I tak mieliśmy sporo szczęścia, albowiem zabrakło tylko jednego, co się w kraju zdarza: mianowicie wymogu dotyczącego np. zobowiązania autorów, uwzględnionych w antologii, do uiszczenia określonej wpłaty za wydruk w książce własnych tekstów. Chwała Bogu, że udzielający dotacji nie posunęli się aż tak daleko, bo przecież mogli.

Summa summarum – uzyskaliśmy drogą utargu darowiznę sumy zaledwie pokrywającej koszty druku. I wystarczającej na śladową ilość egzemplarzy, tj. 200 sztuk, która ledwie wystarczy na obowiązkowe obdzielenie samych autorów. Nie marudźcie, dobre i to – uśmierzyła nasze dookolne roszczenia środowiskowa  muza…

Za ochłap 20 000 zł, które otrzymaliśmy na wydanie Antologii… nie narzekam, bo i nie wypada. Skądinąd wiem, jak ogromne są prymarne potrzeby ekonomiczne miasta. Stąd i dziękuję Urzędowi Prezydenta choćby i za takie zauważenie środowiska elbląskich autorów w okresie minionego trzydziestolecia. W osiem miesięcy później uroczystość rozdania autorom książek w starannym wydaniu elbląskiego URANA. Impreza jest kameralna, bo i jej organizatorem jest dyrektor Departamentu. Autorzy jednak nie zawiedli, ściągając nawet z oddalonych miejscowości kraju. Tyle, że nie biorą w niej udziału fundatorzy, czyli  prezydent Wróblewski i dyrektor  Jocz. Nie narazili się na wstręt złożenia nam podzięki za inicjatywę wydania książki i ustrzegli się podania mi ręki. Mają już w głowie stricte prezydencką, styczniową imprezę z publicznym baletem osoby samego prezydenta, rozdającego własne (tzn. z budżetu miasta) nagrody dla niekiedy zasłużonych dla miasta.

Skądinąd narzuca mi się ostrzeżenie pod adresem przyszłych, wytypowanych do miana Honorowego Obywatela Elbląga: zastanówcie się przed przyjęciem takiego tytułu! Co zaś dotyczy samego prezydenta – nie jestem jedynym, wołającym o rewizję aktualnych poczynań środowiskowych tego urzędu. Świadczy o tym choćby cała seria copiątkowych felietonów facebookowych byłego dyrektora Muzeum, Marii Kasprzyckiej, zdymisjonowanej przez prezydenta za… niepokorę. (Cdn.)

 

Ryszard Tomczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*