Rejterada od p a r t i o t y z m u

W tytule nie ma błędu. Już od  wielu lat plącze mi się na języku ten neologizm. Gdyby ktoś chciał się kłócić, to oświadczam, że to twór mojego autorstwa. Kilka razy posłużyłem się nim w prawdopodobnie nieczytanych tekstach. Nikt nie zwrócił nań uwagi, choć wydaje mi się, że jest udany. Raczej oddaje zjawisko zawłaszczenia zbożnej kategorii patriotyzmu przez jakieś mocno partyjne siły polityczne. Ostatnio zaś – wiadomo jakie. U podłoża mentalności jej reprezentantów tkwi przeświadczenie, iż oddanie się właśnie tej sile, tj. partii, znaczy tyle samo, co patriotyzm.

To znaczy, że prawdziwym patriotą jest tylko wyznawca programu miłościwie nam  panującego prezesa, zaś niepisowiec to co najwyżej półpatriota, niekatolik i niePolak, najczęściej zaś nihilista, mason, zdrajca i w ogóle facet podejrzany. Nigdy też – jak wiadomo – wyrazu „patriotyzm” nie nadużywano w tym stopniu, co obecnie. Nawet w dobie peerelowskiego błogostanu w takim stopniu nie nadużywano terminu „socjalizm”, jak ma to miejsce z wyrazem „patriotyzm” w czasach pisowskich. Skąd też mają niedouczeni, choć skwapliwie cytujący klasyków wiedzieć, że nikt tak nie wykpił durniów, nieustannie skandujących i deklinujących: Ojczyzna, Ojczyźnie, Ojczyznę… etc.,  jak właśnie oni, poczynając od Mickiewicza i Słowackiego, poprzez Wyspiańskiego do Tuwima. Mówiąc zaś o durniach, mam na myśli niebezinteresownie wdzięczących się do ludzkiego stada, prostytuujących z tłumem i tzw. masą.

Od 1981 r. przynależałem do Stronnictwa Demokratycznego, czyli jednego z politycznych komparsów PZPR, partii rządzącej  niepodzielnie i jedynie słusznej. Trochę z rozsądku, bo ten parasolik ciut ciut zabezpieczał mnie przed lokalnym książątkiem z PZPR, które już wcześniej usiłowało mnie wyekspediować na środowiskowe „białe niedźwiedzie”. Co nieco z przyjaźni do Staszka Barańskiego, długoletniego prezesa SD, człowieka ludzkiego i światłego. Po trosze z lenistwa, gdyż z lokalem SD sąsiadowałem.

Jako „kolega” z SD wielokrotnie, najczęściej z własnej już tylko inicjatywy, opracowywałem przemówienia, więc memoriały, przesłania, krytyczne analizy, dotyczące już to absurdalnej w Elblągu polityki kadrowej, na którą – uzasadniałem – musi jednak mieć jakiś wpływ Stronnictwo, jako siła uzgodnionej trójwładzy, już to stanu kultury albo ekologii. Pewnie bym i nie miał możliwości takiego harcowania, gdybym nie był związany z żadną partią. Jako członek, a nawet działacz WK w SD mogłem pozwolić sobie podczas wojewódzkiego zjazdu SD  w r. 1987 na publiczne utarcie nosa gościowi z PZPR, czyli Sekretarzowi, który „gościnnie przemawiając”, rzygnął całą rzeką kłamstw i demagogicznej cieczki. Zaszarżowałem zaś z tym większym zapamiętaniem, że zaraz po sekretarzu rozpłaszczył się przed nim niczym padalec –  w panegiryczno-bałwochwalczym spiczu wobec przedmówcy – SD-owski kolega, skądinąd poczciwiec – dyrektor W. Musiałem tym samym ratować honor zawsze korzących się przed pezetpeerowskim sekretarstwem i w ogóle drżących ze strachu niemrawców z SD.

Przeszedł czas prostowania zgarbionych dotąd pleców. Staś Barański w roli defensora elbląskiego rzemiosła i prywatnego sektora produkcyjnego już się przeżył, toteż po nim na jakiś czas funkcję wiodącego Stronnictwo objął prawnik, Eugeniusz Dąbrowski. Faktem jest, że uskutecznił on sporą wędrówkę po różnych, świeżo powstających klubach politycznych w poszukiwaniu siły, obstającej przy prawie, prawdzie i założeniach demokratycznych. Zasługą Dąbrowskiego – a niewielu ludzi w SD odznaczało się odwagą, pryncypialnością, wolą działania i dociekliwością w dochodzeniu prawdy – było to, że w r. 1983 wykazał się dużą inicjatywą, jako obserwator tzw. procesu kwidzyniaków, tj. tych internowanych, których o skarżono o bunt przeciw władzom obozu i siłom bezpieczeństwa, gdy tymczasem same władze  sprowokowały internowanych do wystąpień dla sprokurowania wyroków sądowych. W  ferowaniu wyroków skazujących na lata więzienia rywalizowali ze sobą prokuratorzy: Wiesław Zaczek oraz Janikowski. Proces odbywał się w Elblągu i  znane są nam okoliczności tej politycznej hucpy (zob. teksty braci Duszaków), Eugeniusz zaś, zdobywszy trwałą kartę obecności na procesie, przyjął na siebie rolę informatora i komentatora przebiegu procesu wobec członków Stronnictwa. Dyskusji na ten temat – aczkolwiek władzom się to nie podobało – nie podobna było schłodzić. W Elblągu wrzało gorączką. Włączyłem w tę sprawę i własne trzy grosze. Zadeklarowałem nawet gotowość opracowania pisma protestacyjnego do Rady Państwa w tej sprawie, gdyż faktem jest, iż nasza „klasowa” Temida podążała przecież za życzeniami prokuratorów, nie obrońców. W elbląskim Stronnictwie nie brakło jednak uszatków, a nawet jawnych donosicieli i agentów bezpieki. Dochodzenia, prowadzone w latach dziewięćdziesiątych (takimi materiałami dysponował Marian Dąbrowski, o którym była już mowa w jednym z poprzednich rozdziałów) wykazały, że nie kto inny z SD totumfacił się ze środowiskową bezpieką, ale ostatni z przewodniczących Stronnictwa a protegowany Staszka – niestety – Andrzej Zbucki,  a prawdopodobnie nie tylko on. Już na drugi dzień po zebraniu w SD, na którym dałem upust swej ocenie karykaturalnej wręcz nadgorliwości elbląskiej bezpieki, zostałem wezwany do biura SB. Facetów nie znałem, choć niemal  codziennie  nawiedzało mnie to towarzystwo, jako szefa Galerii. Szczególnie zasłużył się w nękaniu mnie niejaki kpt. Tadeusz Sapiński, błagając wręcz o zdradzenie mu nazwiska artysty elbląskiego, który kolportuje tajne apele zawieszonych władz związkowych (ZPAP) do artystów. Kapitan nawet popłakiwał z tego  powodu, iż nie chcę mu podpisać deklaracji współpracownika. Tym razem z miejsca powstano na mnie za niewdzięczność, że mimo tylu oznak ich troskliwości o Galerię, więc mobilizowanie innych do wielorakiej pomocy, czuwanie nad ładem etc., pozwoliłem sobie na niesprawiedliwą krytykę ich instytucji i poczynań. Tyle inwestycji z ich strony, tyle uczynności, np. inwigilowania i rozpracowywania moich wrogów i żadnej za to podzięki, żadnej wdzięczności! Groźby tym razem ginęły w masie płaczliwych zrzędzeń i pretensji. Nade wszystko robiła wrażenie okoliczność, iż żadne słowo, wypowiedziane wśród koleżeństwa z SD nie uchodziło ich uwadze. W każdym razie był to już końcowy, agonalny etap funkcjonowania i SD i SB. Sala zebrań przy ul. Ratuszowej jakby spęczniała od osobników nie wiadomo skąd. Śmierdziało wręcz trupem. Do Stronnictwa poczęli z nagła się garnąć jacyś niedonoszeni albo i powyrzucani z PZPR. Równocześnie napływały informacje z Warszawy, że tam, tzn. w samej wierchuszce Stronnictwa, toczy się ostra, plugawa walka – związana ze zbyciem gmachu CK i pieniędzmi. Nie pozwoliło mi to tracić więcej czasu na tkwienie w tej organizacji. Tracił też dla niej serce zdezorientowany i bezsilny już Staszek Barański. Ostatnim aktem mojego uczestnictwa w SD było wyrażenie przeze mnie zgody na kandydowanie z ramienia partii w wyborach do Rady Miejskiej w Elblągu. Była to konsekwencja zawartego na najwyższym już szczeblu porozumienia na współdziałanie Solidarności z partiami satelitarnymi, dotąd współpracującymi z PZPR. W ten sam sposób weszło do Rady sześciu przedstawicieli SD. Przewagę zdecydowaną mieli solidarnościowcy. Wśród nich znalazłem aż sześciu lekarzy, z których dwaj, tj. Wiktor Daszkiewicz oraz Tadeusz Sikorski weszli do Prezydium Rady. (Cdn.)

 

Ryszard Tomczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*