Laterna Magica – opowieści dobre jak chleb i gorzkie jak piołun

Memu Dziadkowi – prof. Antoniemu Kozłowskiemu, inżynierowi-mechanikowi, malarzowi, fotografowi, poecie, skrzypkowi i marzycielowi, urzeczonemu przez baśniowy czar Orientu, swe opowieści dedykuję od serca i duszy całej. HOWGH!

Wewnętrzne dziecko jest symbolem, który łączy to,

co było z tym, co jest i co będzie.

Frances Wilks

Nie jesteś kroplą w oceanie. Jesteś całym oceanem zawartym w kropli.

Rumi

Co­kol­wiek za­mie­rzasz zro­bić lub marzysz, że możesz zrobić, zacznij.

Odwaga jest geniuszem, w którym tkwi moc i magia. Zacznij teraz.

Johann Wolfgang Goethe

Szybował nad cudowną krainą. Z rozległej, soczysto-zielonej łąki wyrastały kryształowe skały. W ich wnętrzach, w środku ogromnych pęcherzy, poruszały się miarowo embriony tęczowych, skrzydlatych smoków. Ruch ich ciał wygrywał tajemną, bezgłośną melodię. Widział też stojące wokół wysokie wieże z białego kamienia, zwieńczone strzelistymi dachami z czerwonej dachówki. U ich podnóży przycupnęły przysadziste, kamienne wiatraki, których miarowo obracające się śmigła mieliły na mleczną mgłę upływający w niepamięć czas. Niesiony ponad rozległą panoramą sycił oczy tym porywającym, tajemniczym widokiem. Na horyzoncie dostrzegł świetlisty, pulsujący punkt. Kiedy się doń zbliżył poczuł, że jest latającą rybą, która miękko wpłynęła przez otwierające się na oścież złote wrota do nowego świata.

Zobaczył teraz srebrzyste, podmokłe łąki, porośnięte z rzadka bulwiastymi wierzbami i mrowiem białych wodnych lilii. Jakiś czas szybował tuż nad powierzchnią wody rozkoszując się świetlistym pędem. Znużony migotliwą feerią światła zanurkował w głąb. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą kryształowe lustro wody. Z góry sączyło się ciepłe, ożywcze światło. Poczuł nagle, iż nie pochodzi ono od słońca. Zrozumiał, że zakończył podróż i jest u celu. Całe niebo było świetlistą, pulsującą kopułą. Woda zaczęła falować rytmicznie. Coś się zbliżało. Czekał w napięciu nadchodzącego rozwiązania. Nie bał się, ale też każdy jego nerw, każdą komórkę ciała i cząstkę umysłu napiął skurcz słodko-bolesnego spazmu oczekiwania na rozbłysk wiedzy ostatecznej…

Wtem spostrzegł nad sobą piorunująco piękną, kobiecą postać. Miała mlecznie wezbrane piersi i czarne, różowo rozchylające się łono. Pochyliła swą promienną twarz nad lustrem wody i wyciągnęła rękę. Odczuł bezgraniczną, pochłaniającą rozkosz. Popłynął na fali rozrywającej na miriady pereł światła jego ledwo co wyklutą świadomość… Lecz cóż to! Wszystko ciemnieje, coś nim gwałtownie potrząsa i słyszy paniczny głos:

– Synku, nie umieraj! – dobiega z oddali rozpaczliwy szloch matki.

Władzio otworzył oczy. W głowie miał szum, w ustach suchość, a ciało lejące się, dotknięte niemocą. Matka tuliła go w ramionach i wlewała w balansujące na krawędzi życia i śmierci serce syna żarliwą miłość, płynącą ku niemu z każdym jej oddechem falą przemożnej woli życia.

– Jakże piękna jest ta kraina! – gorączkowo wykrzyknął Władzio.

– Synku – żarliwie zaprotestowała matka – to miłość jest piękna!

– A co to jest miłość? – zaaferowany chłopiec zapytał matkę.

Matka w milczeniu gładziła jego głowę i tuliła do serca małe, wychudłe ciałko wyrwane z paszczy śmierci. Bezgłośnie zapewniała go, że jest już po wszystkim, że zły sen się zakończył i obudził się do życia w promieniach miłości…

*

Od dzieciństwa obserwowałem z nabożeństwem las przez okno mego domu. Urok tej domeny natury, tego wielkiego baldachimu zieleni, który wznosił się ponad ludzki porządek miejskiej scenografii, pociągał mnie wręcz magicznie i otwierał wrota wyobraźni. Czekałem na spotkanie z Driadami i Elfami, ale zachwycało mnie to, co nieodmiennie napotykałem. Z gęsią skórką na grzbiecie wchodziłem w świat bukowych olbrzymów. Podobnie i tego dnia pełen emocji zanurzałem się w zielonym brzuchu lasu. Krążyłem leśnymi alejkami wypatrując w koronach drzew wiewiórek, biegających po leśnej ściółce żółtodziobych kosów i słuchając majestatycznego poszumu wielkiej orkiestry drzewnej pod batutą wiatru. Kiedy syty owych wrażeń szykowałem się już do powrotu, przypomniałem sobie, że warto odwiedzić stary, zarastający punkt widokowy zlokalizowany na wzgórzu morenowym zwanym Sobótką, a znamienny tym, iż znajdował się tam tajemniczy dolmen, tradycyjnie nazywany „kamieniem masońskim”. Zmieniłem, więc kierunek marszruty i wspiąwszy się na wierzchołek wzgórza, spotkałem się z oczekiwanym panoramicznym widokiem.

Dzień był słoneczny, a klarowne, bez cienia mgiełki powietrze otwierało panoramę ostrą i zasiężną. Korony drzew, przystrzyganych ongiś dbającą o ład miejsca ręką, pięły się dziko ku górze, lecz nie zdołały przesłonić jeszcze panoramy miejskiego labiryntu. Ogrom przestrzeni pod błękitną kopułą nieba, rozległość panoramy wprawiły mnie w zachwyt. Oto roztaczał się przede mną rozległy widok na wielki, ceglano, stalowo, betonowy organizm Miasta, jego starówkę ze sterczącymi dumnie w bezchmurne niebo wieżami ratusza i ceglanych kościołów, wielki obszar stoczni i portu z piętrzącymi się ponad nim stalowymi sylwetami dźwigów, ciąg przylegających do siebie dzielnic, przetkanych ożywczą zielenią, a biegnących długą kiszką wzdłuż wybrzeża Zatoki. Jej wody rozlewały się szeroko, aż po majaczącą na horyzoncie czarną linię Półwyspu. Zauroczony ogromem Miasta i ciemnozielonym, morskim bezkresem wpatrywałem się jak w sennym rojeniu w łagodne, odległe piękno świata, który przygarnął mnie pod swoje niebo. Nie wiem, ile czasu zajęło mi to hipnotyczne zapatrzenie, ale czułem się, jak pielgrzym docierający do Jeruzalem, jak pasterz w mitycznej Arkadii, tak… (Cdn.)

Antoni Kozłowski jr.

Fot.: Lech L. Przychodzki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*