Kolos na plastikowych nogach

 

Wydaje się, że to, co widzimy na własne oczy – my, ludzie, a nie politycy czy pracownicy korporacji – przekonuje nas najbardziej. Z pewnością widzimy świat coraz szybciej pędzący do przodu, zwłaszcza, jeśli chodzi o postęp technik cyfrowych i wszelkich innych, które korzystają z rewolucji, jaka się dokonuje w obszarze technologii informatycznych.

Dzięki nowym środkom komunikacji łatwo dowiedzieć się, co czuje i myśli mieszkaniec dowolnego innego zakątka świata, a taka wymiana międzykulturowa narasta obecnie lawinowo, w miarę jak kolejni mieszkańcy naszej planety zyskują dostęp do Internetu. Dzięki temu wynalazkowi Polak gada z Wenezuelczykiem, a Irakijczyk z Australijczykiem tak, jakby byli sąsiadami, którzy spotkali się przy płocie.

– Co u ciebie?

– U mnie wojna.

– U mnie pokój, ale też walczymy.

Ostatnio to, co na własne oczy widzimy najczęściej, to przemoc i walka. Walczy się zbrojnie, ale też walczy się z konkurentami, z biedą, z bezrobociem, z zanieczyszczeniem środowiska, z hałasem, z alkoholizmem. Narastająca walka o dostęp do rynków, licencji i dyplomów zaczyna się dzisiaj już w przedszkolu. A gdzie jest walka, tam jest też przeciwnik – bądź wróg. Wywołujemy go w naszej wyobraźni już od najmłodszych lat, a potem rośnie on wraz z rosnącym w nas lękiem, potęgowanym percepcją zagmatwanej i pędzącej na oślep rzeczywistości.

Na oślep pędzą zwłaszcza długi – i to w krajach najbogatszych. Profesor ekonomii Richard Sabot napisał swego czasu rzeczową analizę polityki gospodarczej USA, nazywając ówczesnego prezydenta Busha nie republikaninem, a „fiskalnym radykałem”. Bush odziedziczył po Clintonie gospodarkę ze sporymi rezerwami budżetowymi. Dzisiaj, w wyniku olbrzymich wydatków zbrojeniowych oraz cięć w podatkach, statystyczny Amerykanin pożycza od zagranicy 5 dolarów dziennie.

Pięć dolarów dziennie, to około 16 złotych dziennie na osobę. Za to dałoby się już żyć, powiedziałby niejeden Polak, obliczając szybko, że ta dotacja od świata biedy na rzecz najbogatszego kraju świata oscyluje wokół polskiej średniej pensji krajowej dla 4- osobowej rodziny. Tyle łożymy dziś na kolosa – my, obywatele świata, uwikłani w militarną awanturę w Iraku.

W podzięce kolos prowadzi za nas wojny z globalnym teroryzmem. W to, że terroryzm ten był w wielu przypadkach finansowany także przez kolosa, nikt już specjalnie nie wnika, a przecież tak było z finansowaniem kariery Saddama Husseina, czy z tworzeniem armii talibów w Afganistanie. A więc najpierw tworzy się wroga, a następnie z nim walczy, co przypomina historyjkę ze szklarzem, który przy braku koniunktury wynajmował chłopaków, żeby trochę szyb w okolicy natłukli.

Systemowym wrogiem ludzkości jest dziś dolar amerykański, któremu my, Polacy, zawierzyliśmy bardziej niż Najświętszej Panience. Dolar upada oto na naszych oczach, topiąc się w rosnącej niesprawności amerykańskiej gospodarki i nasilającym się offshoringu, czyli przerzucaniu produkcji oraz usług za granicę. Pochłania go także morze długu zagranicznego USA, sięgającego tysięcy miliardów dolarów. Tak, tak, Ameryka staje się krajem niewypłacalnym, z czego coraz bardziej zdają sobie sprawę jej zagraniczni kontrahenci.

Ameryka staje się też krajem nieodpowiedzialnym. W swoim przemówieniu w Kongresie USA senator Ted Kennedy oskarżył kiedyś administrację USA o „arogancką ideologiczną niekompetencję” i tryumf ideologii nad zdrowym rozsądkiem. Przypomniał też wyssane z palca prognozy Donalda Rumsfelda, który twierdził, że wojna z Saddamem potrwa nie dłużej niż pół roku, czy Dicka Cheney’a, twierdzącego, że Amerykanie będą w Iraku witani jak wyzwoliciele. Te mrzonki niekompetentnych ideologów, stojących u boku prezydenta Busha, świadczyły o pogłębiającym się kryzysie zbiorowego rozumu Amerykanów. Doradcy jego następców zachowują się dokładnie tak samo, kierowani myśleniem życzeniowym.

USA niepokojąco przypominać zaczyna Argentynę, przynajmniej w obszarze swoich ostatnich „osiągnięć” gospodarczych. Ogromne zadłużenie, połączone z offshoringiem, wydatkami na wojny, utrzymywaniem baz wojskowych w ponad 100 krajach i wielkim zacofaniem energetycznym – powodującym, że statystyczny Amerykanin zużywa 5 razy tyle energii niż statystyczny mieszkaniec pozostałej części świata – sprawiają, że kraj ten stacza się na krawędź ekonomicznej zapaści. Za czasów prezydentury Busha bezrobocie w USA wzrosło o 1 mln osób. Ostatni wzrost podobnej skali zanotowano w okresie wielkiego kryzysu końca lat dwudziestych. Obama także nie radzi sobie z rosnącym problemem.

Jedyne, co nie niknie, a przeciwnie, rośnie ustawicznie, to rzeka realnych towarów i pieniędzy, zasilających z zewnątrz ten bankrutujący kraj. Jednak dalszych kredytów udziela się dłużnikowi, o ile widzi się realne szanse ich odzyskania, ale na to nic raczej nie wskazuje. Chińczycy wydają się być narodem realistów, więc należy się spodziewać, że jako najwięksi wierzyciele Stanów Zjednoczonych – posiadając obligacje tego kraju o wartości 500 miliardów dolarów – przestaną udzielać Ameryce dalszych kredytów, a wtedy kolos sam padnie pod naporem wewnętrznej i niekontrolowanej inflacji.

Taki scenariusz trzeba na serio brać pod uwagę w ciągu najbliższych lat. Kto na świecie kupi w przyszłości amerykański deficyt budżetowy – oto jest pytanie!

To pytanie zadaje coraz więcej ekonomistów, świadomych tego, że kłopoty waluty Stanów Zjednoczonych oznaczają trudne do przewidzenia problemy we wszystkich krajach, objętych wspólnym rynkiem. Dolar amerykański jest bowiem walutą światową, której udział w koszyku walut wynosi blisko 70 procent. Taki koszyk to wzorzec przy budowaniu rezerw bankowych i tyle właśnie w tych rezerwach, także polskich, jest dolarów. To zaś oznacza, że przy dewaluacji dolara drastycznemu zmniejszeniu ulegną rezerwy wszystkich banków na świecie.

Zacznie się „topienie szczurów”, jak można by nazwać zakręcenie kurków z kredytami, które niechybnie nastąpi, gdy rezerwy bankowe się zmniejszą. Tak bowiem działa system bankowy, że udziela kredytów, ale tylko do ustalonej wielokrotności posiadanej rezerwy walutowej. W wyniku spadku rezerw można się spodziewać znaczącej redukcji udzielanych przez banki pożyczek, co spowoduje bankructwo przedsiębiorców, którym nie „przydzieli się” na czas deski ratunkowej w postaci nowego kredytu.

Energorozrzutny przemysł amerykański ze zdewaluowanym dolarem nie ma szans, by konkurować na wolnym rynku z tanimi producentami z całego świata. Dotychczas jego głównym zasileniem energetycznym był globalny system bankowy, wchłaniający praktycznie dowolną ilość wyemitowanych na pusto, dolarowych kredytów, za które wszędzie na świecie można było kupić ropę.

Czas eldorado jednak się kończy i pusta emisja amerykańskich dolarów nie będzie bez końca wchłaniana przez globalny rynek nie tylko dlatego, że złoża ropy się kończą, ale także dlatego, iż tak słaba waluta wypadnie z koszyka walut, nie spełniając założonych przy jego formowaniu standardów.

Tym standardem jest stabilność, co coraz trudniej jest orzec o amerykańskiej gospodarce oraz walucie, która ten stan odbija. Zaś obrona własnej upadającej pozycji przy udziale środków militarnych także ma swój kres, jak pokazują wydarzenia w Iraku, Afganistanie czy Libii. Nie wystarczy bowiem wejść do kraju i go zdobyć, zakładając tam garnizony i bazy wojskowe, co jest przedsięwzięciem stosunkowo łatwym, gdy się dysponuje największą i niekontrolowaną przez nikogo potęgą militarną. Problemem jest utrzymanie kilkusettysięcznej armii w terenie obcym kulturowo, wśród ludzi, którym wyrządziło się wiele krzywd.

Przebywanie w takim terenie jest możliwe wyłącznie w obozach, schronach, w zasiekach czy pancernych pojazdach i pociąga to za sobą stałe zagrożenie życia. Jest możliwe znalezienie chętnych na takie eskapady, o czym przekonuje 10-procentowy udział najemników wśród wojsk i służb stacjonujących w Iraku, jednak trzymanie w takich warunkach wojsk najemnych oraz własnych żołnierzy sporo kosztuje, co coraz wyraźniej odczuwają amerykańscy podatnicy.

Cena ta jest wyrażalna w oficjalnych statystykach kosztów utrzymania armii amerykańskiej w Iraku, które pochłonęły już miliardy dolarów. Koszty te nie uwzględniają jednak dalekosiężnych skutków konfliktu – skażenia terenu Iraku pociskami ze zubożonym uranem, zniszczenia miast, fabryk i potrzeby ich odbudowy czy konieczności leczenia weteranów wojennych i naprawiania szkód społecznych rodzinom osób poległych. Poszkodowani będą się przecież domagać naprawy tych szkód.

Polacy do kosztów społecznych swojej obecności w Babilonie powinni jeszcze doliczyć utratę przyjacielskich więzi z narodem irackim, kształtowanych poprzez długoletnie wyjazdy ekip inżynierów i techników na budowy dróg, fabryk i osiedli w tym kraju. Utratę takich związków trudno jest przeliczyć na jakiekolwiek pieniądze.

Podstawą bytu kolosa jest tania ropa, do niedawna nie odczuwana w wydatkach przeciętnego Amerykanina, dziś już zauważalna, a jutro z pewnością wysoka. W związku z podrożeniem ropy przestanie się opłacać transport na wielkie odległości produktów, co jest podstawą dzisiejszej, globalistycznej gospodarki, przynoszącej krociowe zyski amerykańskiej klasie wyższej.

Z ropy robi się tworzywa sztuczne oraz nawozy dla wielkoprzemysłowego rolnictwa, popularnego w Ameryce. Dlatego twierdzę, iż kolos stoi na nogach z plastiku. Gdy Chińczycy, Hindusi, Malezyjczycy, Indonezyjczycy, Japończycy i Koreańczycy przestaną finansować amerykańską wojnę o ropę, wnet się okaże, że to nie wojna, a walka amerykańskiego społeczeństwa o przetrwanie…

 

Krzysztof Lewandowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*