Cudowny brzdąc (4)

Wskutek intensywnych trwałych starań i poświęceń mamy w roli krążownika między miastem a wsią, diety bogatej w białka i tłuszcze, nieustannych kontaktów ze wsiami jej rodziców a moich dziadków, a także narzuconej mi przez obojga rodziców powściągliwości w forsowaniu organizmu (nader reglamentowany udział w gonitwach po okolicy czy grze w piłkę) począłem, na co wskazywały wyniki kolejnych prześwietleń, wracać do normy. Ogniska się już zwapniły, nie groziły mi dziury w płucach, czyli kawerny. Zwycięstwo nad gruźlicą obwieściły wyniki badań lekarskich, sporządzonych zaraz po wyzwoleniu. Pani doktor poniosłem bukiet tulipanów. Do dnia dzisiejszego z najżywszym rozrzewnieniem i miłością za moje ocalenie zawsze składałem podziękę mej niezwykłej, upartej, skorej do najwyższych poświęceń mamie, która przecież miała na głowie nie tylko mnie, ale całą rodzinę, nade wszystko młodsze siostry Krystynę i Henię oraz rodziców, a także i ojca Henryka, któremu okupacyjne pobory ledwie wystarczyłyby na przeżycie jednego tygodnia w miesiącu. O mamie, jak i reprezentowanej przez nią stronie familii piszę osobno.

Nabycie przeze mnie choroby kojarzyła mama niezmiennie z zamieszkaniem pod jednym dachem z nami babci Karoliny i jej wyrośniętych już chłopaków – a moich stryjów – Mieczysława i Kazika, a także ich ojca, dziadka Filipa. Jakie okoliczności skłoniły ojca do przewlekłego użyczania im takiej pomocy, trzeba będzie także potraktować osobno, kreśląc smutne, zarazem tragiczne losy rodziny Tomczyków, której ojciec przez wiele lat był autorytetem i zwornikiem… Otóż babka Karolina, niezależnie od tego, że – zważywszy na jej zachowania, zajęcia, sposób bycia i zwyczaje, i rysy silnej osobowości (te ostatnie odziedziczył po niej właśnie najstarszy syn a mój ojciec) – była oryginałem. Stanowiła ucieleśnienie co najmniej kilkunastu chorób, obnoszonych ostentacyjnie i jakby przeciw ojcu, z którym gdzieś od r. 1934 prowadziła wojnę pełną krucjat, podstępów a nawet autokompromitacji. Na razie mniejsza o powody i okoliczności. W każdym razie zdumiewała nas swoistym komedianctwem, wymierzonym na kompromitowanie syna, który pobłądził, „oddając się złu”.

Z ostentacją i nieustannie kasłała, buszowała wśród śmietników, żebrała pod kościołami, straszyła obrzękniętymi powiekami i fioletowymi obwódkami oczu, bielmem na jednym oku, straconym w utarczce z przedmiotami, wpadała w histerię, budziła niekiedy i wstręt jadaniem resztek, wygrzebanych ze śmietników. Powyższe łączyła z ostentacją i naiwnie demonstrowaną pobożnością. Mama była przekonana, że właśnie jej uściskom, obcałowywaniu, miętoszeniu, jak i ukrywanemu przed rodzicami podkarmianiu mnie byle czym, zawdzięczam zapadnięcie na suchoty. Dochodziło do ostrych sprzeczek. Szczerze mówiąc już i żal mi było pożałowania godnej i niemal popadającej w skowyt w swej obronie babci Karoliny. Fakt jednak jest faktem. Karolina wraz ze stryjami, nb. dość leniwie rozglądającymi się za pracą (dziadek Filip już nie żył) – musiała poszukać jakiegoś innego lokum na przetrwanie zimy. W każdym razie podejrzenie mamy – acz nie zostało ono nigdy zweryfikowane przez badania lekarskie – a to stąd, że babce ani się śniło poddać jakimś badaniom lekarskim – przyjęto w rodzinie za pewnik, który pogłębiał nastrój niechęci i wzajemny dystans. Myślę jednak, iż mama doświadczała też przebłysków świadomości, że okoliczności tego zachorowania były rozleglejsze i że sama miała w tym pewien udział. W naszym domu, gdzie tyle było gęb do wyżywienia, a pensja ojca (140 zł miesięcznie) nie mogła sprostać nawet elementarnym wydatkom, skwierczała bieda. Uczęszczając do odległej od domu szkoły, winienem otrzymywać poranny kaloryczny posiłek, nie wspominając już o drugim śniadaniu. Tymczasem poza zwykłą i to niczym nie obłożoną i nie posmarowaną pajdą chleba (a i ta zdarzała się rzadko) przez  cały rok wychodziłem – i to z całą przytomnością mamy – bez śniadań i bez kubka mleka czy herbaty. Tylko niekiedy mama już na progu uzmysławiała sobie, że należy mi się coś „na ruszt”, podobnie jak ojcu, który przed wyjazdem do roboty na godzinę siódmą spożywał resztę z wczorajszego obiadu, albo i jajecznicę (wszak kury chodziły po podwórku). Wciskała mi wtedy do piąstki monetę o wartości pięciu groszy, za którą można było nabyć pod szkołą suchą bułkę w cenie czterech groszy. Cieszyłem się, boć dobre było i to. Rzecz w tym tylko, że nie decydowałem się na kupienie bułki. Piątaki sekretnie składało się w pudełku do zapałek. Jeszcze trzy piątaki – rozumowałem, a starczy mi na kupno magazynu młodzieżowego pt. Karuzela, półkolorowego pisma komiksowego z Patem i Patachonem, Ferdkiem i Merdkiem, z Miau – Miau król i królewski dwór oraz dalszym ciągiem powieści o Tarzanie. Toteż wydzielane  mi przez matkę piątaki przez cały rok zamieniałem na kolejne numery Karuzeli.  – Skąd tu tyle tych komiksów? – dziwił się ojciec. – Z pożyczek – odpowiadałem, patrząc mu prosto w oczy. Wcześniej nauczyłem się kłamać. Równocześnie też matka – do czasu, gdym zapadł na suchoty, narzucała mi – już jako pięcioletniemu brzdącowi – obowiązki tęgiego i robotnego wyrostka wiejskiego.  Pamiętam, iż od niepamiętnych czasów moimi stałymi obowiązkami były – zaopatrywanie nas w odległym o pół kilometra sklepie w artykuły spożywcze, jak chleb i mleko, a nawet węgiel, do czego służyło potężne wiadro, dźwigane na ramieniu, towarzyszenie mamie przy pielęgnacji przydomowego ogródka i przygotowywaniu wiązek z warzywami na targ we wtorki i czwartki. Następnie i pomoc w dźwiganiu koszy na targ i ślęczenie przy sprzedaży asortymentu na targowisku, codzienne czyszczenie ojcu butów z cholewami i opiekę nad kamaszami świątecznymi, wynoszenie z mieszkania pomyj i brudów, zamiatanie podwórka, wreszcie rozliczne formy opieki nad siostrzyczkami. Przy czym dodam, że wszystkie te wysługi zostały mi uprzynależnione na wsze czasy, bo gdym doszedł nawet szesnastu lat, żadnej z moich sióstr nie obciążano takimi zadaniami i nie odejmowano mi tego rodzaju powinności.

Wejście Niemców wraz z nastaniem nowych porządków narzuciło mamie i ojcu nowe, niezwykle obowiązki. Już w kilka dni po powrocie do opuszczonego na czas lokalnych działań frontowych domu i gwałtownym braku artykułów spożywczych, w tym chleba, skłoniło mamę do narzucenia mi obowiązku wystawania chleba pod nielicznymi w Radomiu piekarniami i szwendania się po mieście dla wypatrywania czy zdobywania czegokolwiek. Sama,  zorientowawszy się, że na wsi jest popyt na perkaliki, artykuły tekstylne i np., nici, a stwierdziwszy, iż asortyment taki posiadają niektóre peryferyjne sklepy w mieście, pozwoliła sobie na organizację całego procederu wymiany tychże na pożądany w mieście nabiał. Zauważyła też, iż żołnierze niemieccy gotowi są za jaja, sery, śmietanę, masło i „szpek” dostarczać mamie całe worki wojskowego chleba. Mimo surowych zakazów mama rozwinęła cale niemal przedsiębiorstwo wymiany, dostarczając za moim pośrednictwem nabiał pod koszary, względnie do mieszkań znajomych folksdojczów, w zamian za niemieckie kartki  żywnościowe, za które można było nabyć jakieś „delikatesy” w sklepach nur für Deutsche, w postaci cytryn, sztucznego miodu, ryb, albo tranu. Tran wkrótce okazał się zbawieniem dla mojego organizmu. (Cdn.)

 

Ryszard Tomczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*