Osobista kronika stanu wojennego AD 1981 (2)

stan-wojenny-uwaMój stan wojenny, przeżyty w Gdańsku, był „snem dziwnym, niepojętym”, permanentnie goszczącym na jawie. Od samego początku urzekł mnie ten apokaliptyczno-groteskowy nastrój potyczki garstki sprawiedliwych z pancernym Molochem. Dla jasności dodam, że w owej wizji było miejsce na realną ocenę ludzkiego cierpienia i bezkarności bezprawia komunistycznego. Ale pomny, iż naszych ojców i dziadów wywożono na Kołymę i do Workuty, mordowano w katowniach ubeckich i strzelano do nich na ulicach, jak do przestępców, w Poznaniu w 1956 roku i na Wybrzeżu w grudniu roku 1970, otaczającą mnie grozę postrzegałem jako teatr absurdu, którego reżyserem jest jakiś demiurg podłej kategorii. Notorycznie uczestniczyłem więc we wszystkich ulicznych „zadymach”, jakie prywatnie nazywałem „jasełkami”. Skutecznie odreagowywałem swe poczucie niemocy i upokorzenia, kiedy mogłem wykrzyczeć pełnym głosem swój gniew i cisnąć kamieniem w „złego cyborga” w plastikowej przyłbicy. Ten symboliczny rytuał walki z własnym strachem i fantomami totalitarnego państwa, pozwalał mi na zachowanie równowagi psychicznej i poczucia duchowej wolności w obliczu aranżowanej, choć militarnie, to teatralnie, atmosfery lęku i zaszczucia. Starałem się też nie hodować w sobie uczucia nienawiści i agresji, które podstępnie dewastują umysł. Udawałem się więc na uliczne batalie z ZOMO jak na „psychodramy”, z dbałości także o swą higienę psychiczną, lecz z poczuciem odpowiedzialności z los Polski i z nadzieją, że „kropla drąży kamień”. Ten kabaretowo-ironiczny model psychoterapii propagowałem też wśród znajomych. Byłem – i jestem dotychczas – wyznawcą teorii, iż przeciwnik satyrycznie przemieniany w groteskową kukłę, jest mniej przerażający i obezwładniający, do pokonania, na pewno w skali mentalnej, od zjawiska, jakie się bezkrytycznie demonizuje…

Swój spektakl „ulicznych jasełek” rozpocząłem 16. grudnia 1981 roku, kiedy to po okresie bierności ZOMO spacyfikowało Stocznię rozbijając czołgiem bramę nr II i rozpędzało tłumy, które – jak co dzień – gromadziły się w jej okolicy. Wojowałem „kamieniarsko” wraz z Bratem Jędrkiem, aż do ok. godziny 19:30, kiedy to, po rozpędzeniu garstki ostatnich „sprawiedliwych” salwami „ślepaków” z czołgów wyjeżdżających sprzed budynku KW PZPR w kierunku dworca PKP, po odśpiewaniu Hymnu Polskiego, wyewakuowaliśmy się z Bratem Jędrkiem na ulicę Kartuską autobusem PKS, który po drodze był rewidowany, lecz jakoś nas nie wyłuskali. Stamtąd autobusem 115 dotarliśmy do Wrzeszcza. Następnego dnia było już dużo gorzej i choć byłem świadkiem pochwycenia przez tłum, przewrócenia i spalenia ZOMO-wskiej „suki”, to ową „przewagę” okupiłem dowiedzeniem się od rebeliantów o śmierci Antka Browarczyka i osobistym pochwyceniem (w towarzystwie Brata Jędrka i przyjaciela Darka, o czym w dokumencie znajdującym się pod linkiem) przez pijanych ZOMO-wców, już po demonstracji. Za hardą postawę i humor zostałem spałowany do nieprzytomności, ale bez dodatkowych sensacji wróciłem, z także pobitym Bratem Jędrkiem, do domu. Mego przyjaciela Darka bydło ZOMO-wskie odprowadziło pod pistoletem do „budy” i wywiozło do aresztu…

Miałem też „wielkie chwile zwycięstwa”, kiedy to podczas największych „jasełek ulicznych” we Wrzeszczu w dniu 12. października 1982 roku, wyszedłem na ulicę z puszką farby i pędzlem, po czym przeszedłem Aleję Grunwaldzką od ulicy Bohaterów Getta do „Delikatesów” malując na murach napis „Solidarność naszą siłą” i symbol swastyki, zrównanej z sierpem i młotem. Zostało to dostrzeżone jako wydarzenie i wedle relacji mego przyjaciela mówiła o tym rozgłośnia „Głos Ameryki”. Wcześniej, bo 3. maja tegoż roku, podczas „jasełek” narysowałem wapiennym kamieniem na murze Komendy Dzielnicowej MO przy Piwnej w Gdańsku tenże znak, zrównanie totalitarnych symboli i symbol Polski Walczącej, również bezkarnie! I pomimo tego, że dwukrotnie ciężko pobity straciłem wzrok w lewym oku, mam sztywny kark i fizycznie uszkodzony kręgosłup szyjny, rozwalony kręgosłup lędźwiowy i rwę kulszową (kto zna tą przypadłość, wie jaka to „frajda”!), nie wspominając o zabełtaniu błękitu w głowie, zmianach neurologicznych, nie czuję się ofiarą stanu wojennego, lecz człowiekiem, który zapłacił wysoką cenę, świadomie i dobrowolnie ryzykując, ale broniąc swej racjonalności i godności w czasach politycznej psychozy…

Muszę też wspomnieć o prawdziwej ofierze stanu wojennego, którą poznałem osobiście, leżąc z odklejoną pałką milicyjną siatkówką oka w 1983 roku w szpitalu. Moim towarzyszem niedoli był głuchoniemy chłopak, któremu podczas powrotu z pracy do domu ZOMO-wiec odstrzelił łuk brwiowy, oko i nos z rakietnicy. Do końca życia nie zapomnę tego ludzkiego nieszczęścia i tego nieludzkiego zbydlęcenia. Nie zapomnę też zastrzelonych górników z kopalni „Wujek” i Lubina, Bogdana Włosika, zabicie Piotra Bartoszcze, działacza „Solidarności RI” i chłopaka z Wrocławia, przejechanego przez ZOMO-wską „budę” (choć teraz odnalazł się, nie został zabity, jeno poturbowany, ale wyglądało to strasznie)! To były obrazy grozy i fakty „wołające o pomstę do nieba” (nie tylko do nieba, ale i do ziemskiej sprawiedliwości)! Zdarzenia, czekające wciąż na osądzenie winnych!

Lecz w teatrze grozy były także wydarzenia komiczne. Z prasy podziemnej dowiedzieć się było można, że milicja aresztowała piekarzy, którzy wypiekali chleb oznaczony kotwicą „Polski Walczącej”, że podczas demonstracji ulicznej w Krakowie pewien młodzieniec, stojący z flagą „Solidarności” na dachu domu i ostrzeliwany rakietami przez ZOMO, zrewanżował się adwersarzom, oddając na nich urynę. Nagminnie praktykowane były też spacery-bojkoty Dziennika TV, z powodu których w Świdniku przeniesiono godzinę milicyjną na 19:00, a o zmroku w oknach zapalały się świeczki – symbole żałoby narodowej i pamięci o ofiarach stanu wojennego. W bloku na Zaspie sąsiedzi umówili się „czasoprzestrzennie” i świeczki ułożyły się w literę „V”, czyli symbol zwycięstwa. Wśród ludzi krążyły odpisy tekstów szopki noworocznej z rolą Jaruzelskiego jako Heroda, kuplety antykomunistyczne, a na murach pojawiały się hasła: „Wrona skona”, „WRON won za Don”, „Zima wasza, wiosna nasza”, „Nie ma wolności bez Solidarności”, „Jaruzelski, pies moskiewski” czy „Junta, to juje”.

A oto osobiście doświadczony epizod, świadczący dobitnie, że ironiczny dystans może obronić przed grozą i zaszczuciem. Złapany przez ZOMO-wców podczas ulicznej demonstracji w dniu 13. marca 1982 roku, zamknięty zostałem wraz z innymi pochwyconymi we wnętrzu „lodówy” (samochód – buda więzienna bez okien). W środku panował tłok, ciemność i uczucie klaustrofobicznego przerażenia. Kiedy jakaś kobieta drżącym głosem zapytała: „Dokąd nas wiozą?”, odpowiedziałem bez namysłu: „Do Katynia”. I właśnie ta odpowiedź wywołała salwę odprężającego śmiechu uwięzionych i bezradnych ludzi. W rozbłysku zrozumienia pojęli, jak stokroć okrutniejsze były losy naszych ojców i dziadów. I aż do momentu „wyładowania” do aresztu, we wnętrzu „lodówy” panowała ciepła i pogodna atmosfera. Strach ma wielkie oczy, więc dla zachowania realizmu nałożyć wypada czasem „różowe okulary”, aby zachować rzeczywisty wymiar zagrożenia i świadomości poziomu „historycznego koszmaru”.

face-of-blood-czyli-po-meetingu-z-zomo-17-xii-81

Autor po bliskim spotkaniu III stopnia z ZOMO, 17.XII.1981 r.

Nie zapomnę też dalszych zdarzeń komicznych. Kiedy już przewieziono nas do aresztu w Tczewie, okazało się, że jest pomiędzy nami niemłody mężczyzna w bamboszach, który z psem wyszedł kupić gazetę do kiosku i stworzył tym „stan zagrożenia dla socjalistycznej ojczyzny”. Aresztowany pies spędził samotnie w celi 24 godziny, wyjąc i szczekając z powodu niepojętej opresji. Kolejnym „rodzynkiem” w gronie „groźnych wrogów ładu społecznego” był łagodny szaleniec, który przedstawiał się zatrzymanym „elementom antysocjalistycznym”, czyli zatrzymanym demonstrantom, jako „Edzio-pedzio” i żądał od „klawiszy”, aby za rzekomo zabrane do depozytu dolary nabyli dla niego pieczoną kaczkę w hotelu „Heveliusz”. Opowiadał też niestworzone historie językiem chimerycznym, acz ze znamionami swady literackiej, o swoim barwnym życiu prywatnym i lżył na potęgę system komunistyczny i jego „pachołków”, dostarczając kabaretowej rozrywki siedzącym razem z nim pojmanym demonstrantom w celi.

Natomiast w dniu 3. maja 1982 roku, podczas ulicznej „zadymy” na ulicy Rajskiej, dla celów kabaretowo-zachowawczych (ubecja fotografowała demonstrantów, a potem identyfikowała i tak w dniu 31. sierpnia 1982 roku został aresztowany muzyk kapeli Bez Jacka, Zbyszek Stefański i osadzony przez parę miesięcy w oddziale zamkniętym szpitala w Kocborowie) przebrany w maskę krasnala wraz z podobnie zamaskowanym kolegą Wojtkiem, „Bajokletem” zwanym, zawiesiłem na ulicznej latarni flagę z napisem „Polska żyje, komuna gnije”. Wydarzenie owo zostało skwitowane gromkimi brawami tłumu, a uwiecznione na historycznej fotografii autorstwa Janusza Rydzewskiego i znajduje się w albumie Gdańsk – Duch Miejsca. (cdn.)

 

AntoniK

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*