Emanuel Baron (2). Biała flaga

„Noc z 16. na 17. stycznia 1944 roku. W rejonie naszego działania lądują oddziały kanadyjskie. Czasu do namysłu mieliśmy niewiele… Na krótko przed atakiem, zapada decyzja… Poddajemy się! Niedługo potem wywieszamy białą flagę, a z braku takowej poświęciliśmy temu celowi koszulę w tym właśnie kolorze – wspomina pan Emanuel. Nasza decyzja została uszanowana przez stronę przeciwną, po rozbrojeniu zostaliśmy odwiezieni w okolice Neapolu. Jak zdążyłem się niebawem przekonać, nie tylko sowieckim żołnierzom podobały się nasze zegarki, ja podobny problem miałem z kanadyjskim szeregowcem, który najpierw groźbą próbował wymusić na mnie oddanie zegarka, gdy to nie pomagało, zagroził rozstrzelaniem… Zegarka nie oddałem, a całą sprawą zajął się ich dowódca i wygląda na to, że to dzięki niemu udało mi się ujść z życiem. Po przewiezieniu nas na miejsce okazało się, iż obóz, do którego zostaliśmy przewiezieni, musimy budować sami, stawialiśmy namioty a każdego dnia czterech naszych, oddelegowywano do prac w kuchni, głównie do zmywania garów. Ja – wspomina pan Emanuel – znów miałem szczęście, spodobała się moja praca kucharzowi i już niebawem zostałem jego pomocnikiem. Niedługo potem awansowałem na stanowisko kucharza. Czas płynął, co jakiś czas przychodziły rozkazy wyjazdu, ja otrzymałem rozkaz wyjazdu do Stanów Zjednoczonych, los jednak sprawił, że nie dane mi było tam pojechać… W obozie zjawił się porucznik z polskiej armii, który przyjechał z Palestyny. Jego zadaniem była rekrutacja ludzi, głównie z Górnego Śląska i Małopolski. Nie mogło być inaczej, znalazłem się w grupie, która została przetransportowana drogą morską do Afryki, był to luty 1944 roku. Płynęliśmy w dużym konwoju, liczącym kilkadziesiąt jednostek – zarówno transportowców jak i okrętów osłony. Statek, którym płynęliśmy, nadawał się pewnie do wszystkiego, tylko nie do transportu ludzi. Leżeliśmy na gołym, stalowym pokładzie lub pod nim, stłoczeni, jedzenie było podłe i było go po prostu za mało, powodowało to ciągłe konflikty. Na szczęście podróż nie trwała długo. Niebawem dotarliśmy szczęśliwie do portu docelowego, którym okazało się być miasto Oran, położone niedaleko Algieru, jednakże naszym miejscem docelowym okazała się miejscowość Bufaryku. Myśleliśmy, że zgodnie z umową zostaniemy przetransportowani do Egiptu, gdzie były formowane polskie oddziały, stało się jednak inaczej. Okazało się, iż polska armia została już przerzucona na teren Włoch, zmuszeni więc byliśmy do pozostania w obozie przejściowym. Niestety, nie mam dobrych wspomnień z tych czasów. Dowódcą obozu był Anglik, delikatnie rzecz ujmując, bardzo nie lubiący Polaków. Źle traktowano nas pod każdym względem, byliśmy głodzeni, najlepsze racje żywnościowe przypadały Anglikom, mieli takie racje tłuszczu, że nadmiar wylewali do rowu nie myśląc, aby się podzielić. Skargi nic nie pomagały, sami jednak znaleźliśmy sposób na złośliwców i niebawem mieliśmy więcej jedzenia od nich. Wolno nam było wychodzić na miasto i szybko zorientowaliśmy się, że Arabowie, Algierczycy wręcz nienawidzą Francuzów i niewiele mniej Anglików, nas Polaków tolerowali, a Niemców wręcz kochali. Jako że nam pozostało wiele rzeczy z pobytu w niemieckiej armii, wymienialiśmy wszystko na jedzenie, a rzeczy te miały tam dość wysoką cenę. Miejscowej ludności podobał się nasz sposób bycia, nie byliśmy tak wyniośli i napuszeni jak Anglicy czy Francuzi, co do których mieli swoje, bardzo złe zdanie. Szkolenie trwało dwa miesiące, po czym już jako żołnierze zostaliśmy przetransportowani do Włoch, płynęliśmy pięknym dużym statkiem. Podróż trwała 35 godzin, portem docelowym było miasto Bari, obóz zaś mieścił się pod Taranto, niebawem jednak otrzymałem przydział do 17. batalionu piechoty, 4. kompanii, a przypadło mi służyć w plutonie ciężkich karabinów maszynowych, czyli ta sama robota, co w wojsku niemieckim. Byłem w 6. Brygadzie 5. Dywizji Lwowskiej, wchodzącej w skład 2. Korpusu.

Niejako z marszu ruszyliśmy do zadań bojowych, pierwsza akcja to bitwa o  miasto Pescara, nie były to krwawe walki i co ciekawe, szybko zdobywaliśmy duże obszary. Opór, którego się spodziewaliśmy, był znikomy. Do zadań tych wyznaczono moją Dywizję Kresową (Lwowską) i 3. Karpacką. Po tygodniu wycofano nas z Pescary a na nasze miejsce przyszła Dywizja Karpacka.

Pierwszy poważny opór – jak wspomina bohater opowieści – napotkaliśmy pod Monte Colombo, tu też zginęło wielu moich kolegów. Od tego czasu proch przyszło nam wąchać niemal codziennie. Pamiętam trudy, związane z pokonywaniem rzeki Senio i Sarento, tam też do boju została wprowadzona 3. Dywizja Karpacka. To są kolejne moje gorzkie wspomnienia. Pamiętam – było to nad rzeką Santerno, zginął tuż obok mnie dowódca mojej drużyny, miły sympatyczny kapral z Katowic. Zajęliśmy właśnie pozycje naprzeciw oddziałów niemieckich. Mieli tam wielu strzelców wyborowych, zasada na przeżycie była jedna: nigdy nie wychylać głowy w tym samym miejscu, niestety o tej zasadzie raz tylko zapomniał mój dowódca, a nasze miski, które nosiliśmy na głowach, bardzo źle chroniły czoło i tył głowy. Najlepszą konstrukcję miały hełmy niemieckie i amerykańskie. Nie mieliśmy dobrego zdania o angielskich nakryciach głowy, wielu ran, chociażby od odłamków, można byłoby uniknąć, gdyby inna była konstrukcja tych przysłowiowych misek na grochówkę. Po tej akcji mieliśmy dwa tygodnie odpoczynku.” (Cdn.)

Źródło: Na podstawie pamiętnika Emanuela Barona. Własność prywatna rodziny  Baronów.

Tadeusz Puchałka

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*