Cudowny brzdąc (5)

Towarzyszyłem mamie i w wędrówkach na wieś i w kilkakrotnych w ciągu dnia wypadach do miasta, i w obkolędowywaniu z wiejskim zaopatrzeniem znajomków w godzinach wieczorowych, więc już policyjnych, najczęściej samotnie, jako że „brzdąc” łatwiej umyka patrolom. Gdy zaś Niemcy utworzyli getto a (mama z wieloma rodzinami żydowskimi od lat była zaprzyjaźniona), zostałem desygnowany do niebezpiecznego transportowania – drogą wiadomych sobie tylko przejść – żywności do getta. Proceder ten trwał około roku, dźwigać było co, podniecała mnie adrenalina, zaś transakcje dla mamy były opłacalne i – jak myślę – nie kierowały nią wyłącznie odruchy miłości dla bliźniego.

Nie brak było i przygód z tym związanych, ale nie będę ich wspominał – któryż to malec, dysponujący inicjatywą i wyobraźnią, nie zaliczał wówczas przygód nieprawdopodobnych? Ot, jakiś mój nieco starszy uliczny kolega z sąsiedzka – Adaś Grzyb, specjalizujący się w zrzucaniu węgla z transportów kolejowych, skoczył tak, że znalazł się pod kołami pociągu. Długo jeszcze przyciągało nas to krwawe miejsce na północ od wiaduktu na ulicy Słowackiego, gdzie miała miejsce tragedia. Zaś bezpośrednio na moich oczach zastrzelono chłopaka, który odważył się siłą forsować przegrodę na bramie do getta przy ul. Starokrakowskiej u wylotu Młodzianowskiej, kędy zawsze trzymało straż kilku policjantów żydowskich pod komendą żandarma. Mniej więcej tamtędy, czy opodal przekradałem się z ekwipunkiem na ulicę Wacława. Zdarzyło się, że byłem i goniony. Zaś miało to miejsce zaledwie o rok później od czasu, gdy zaczęto mnie hołubić jako suchotnika.

Tak czy inaczej, było wówczas o czym opowiadać najbardziej zaprzyjaźnionym i zaufanym kolegom z sąsiedztwa, choć zasadę stanowiło trzymanie języka za zębami.

Tak czy inaczej – iż wrócę do wątku „cudownego brzdąca” – od dzieciństwa miałem powody mniemać – jako że tak chciał mój ambitny rodziciel i kochająca matka oraz grono babć oraz ciotek – iż jestem „ponad”. Pozwolono mi kpić z nienadążających z czytaniem. Z rozkoszą odbierałem pochwały i wygłaskiwania z racji czytania oraz malowania, byłem uwielbiany – a i niezastąpiony w rodzinie czy nawet sąsiedzkich domach, jako lektor prasy i książek. Sława czteroletniego brzdąca, który kędyś w plenerze na głos czyta skupionej nad nim dziatwie, a i dorosłym, powieść Konopnickiej O krasnoludkach i o sierotce Marysi – szła w świat. Byłem pierwszym w adwentystycznym zborze do recytowania składanych przez ojca wierszy religijnych, imponowałem znajomością na pamięć wielu wierszy Mickiewicza i autorów romantycznych. Normalny, czyli dziecięcy program edukacji, poprzedziły lektury powieści Sienkiewicza, Przyborowskiego, Porazińskiej, Kraszewskiego, Makuszyńskiego i Ossendowskiego i – co tu mówić – zabiły wolę czytania Calineczek, Cincirelli, Ani z Zielonego Wzgórza, Piotrusia Pana czy Króla Maciusia, z którymi nie wiążę żadnych wspomnień. Dziś jeszcze wypomina mi to żona Alina, stopniowo pokonująca w swym czasie kolejne, normalne stopnie kształcenia, później zaś zniewolona do akompaniowania swym dzieciom w ich  czytaniu.

Nad ulicznych czy sąsiedzkich dłubinosów (skądinąd chętniej przyjaźniłem się ze starszymi od siebie) wynosiło mnie niezłomne przekonanie ojca, który porzuciwszy powszechny katolicyzm dla niszowego adwentyzmu, uwierzył w zbawienie garsteczki wybranych, a wieczyste potępienie ogromnych rzesz zwolenników bestii czasów ostatecznych, czyli papiestwa. Wynosiła mnie też ponad – co oczywiste – wczesna znajomość Biblii (jeśli nieustanne czytanie Pisma św. jest równoznaczne z jego znajomością), o której i zdeklarowani katolicy raczej nie mają pojęcia. Także i rozliczne przypadki dystansowania się do mnie i w ogóle do nas, jako rodziny odszczepieńców, heretyków, „sabasistów”, mieszkańców dzielnicy, w której rej wśród bigotów wodziła – niestety – matka ojca. Co więcej – wielokrotnie padaliśmy ofiarą – o czym jeszcze będzie mowa – soczystej, noszącej znamiona iście siedemnastowiecznego obłędu wyznaniowego wrogości, z najściami na dom i tumultami włącznie. Dobrze dziś wiemy, że „Polakatolicy” raczej nie są skłonni do tolerowania inności. W całej rozciągłości doświadczaliśmy tego w latach trzydziestych. Tyle, iż owa nietolerancyjność raczej umacniała we mnie – bo o ojcu już nie mówię – poczucie wyniesienia a nawet wyższości. W każdym razie liczni moi dręczyciele (farmazoneria z domostw wokół kościółka na Młodzianowie) do końca, tj. opuszczenia przez nas Radomia w r. 1945, nie pozwalali mi na pełniejszą identyfikację z miastem. Ale dodam też, że na ową niepokojącą nieadwentystyczny ogół naszą rzekomą inność, zapracowali sami adwentyści ze swą ideą kolejnego „exodusu”, czyli energicznego wyjścia spomiędzy pogan oraz zdystansowania się wobec świata. (Cdn.)

 

Ryszard Tomczyk

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*