„Chłopiec do bicia” (2)

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Ano dlatego, ponieważ zastanawiam się, podle jakiego klucza mianuje się dzisiaj w Polsce kogoś „humanistą”, „pisarzem”, „artystą” czy „intelektualistą” – ogólnie „autorytetem”. Nie tak dawno skończyłem czytać biografię Prusa Prus. Śledztwo biograficzne Moniki Piątkowskiej. Praktycznie zaraz potem sięgnąłem (po tak wielu latach!) po Placówkę. I po zamknięciu książki nie mogłem oddalić od siebie myśli, że coś się nieodwracalnie zmieniło w etosie „współczesnego”  pisarza  czy szerzej – intelektualisty. Prus był z jednej strony typem idealisty, patrioty, a z drugiej strony człowiekiem wewnętrznie bardzo skomplikowanym, można powiedzieć podzielonym, rozdartym;  na granicy czegoś, co psychologia określa mianem osobowości wielorakiej. I być może ten konflikt, który intensywnie i burzliwie rozgrywał się w jego wnętrzu, był paliwem dla tak wielowymiarowego pisarstwa. Prus pisał o sobie, ale w tym sensie, iż obdarzał swoich bohaterów własnymi lękami jak i nadziejami. Dawał im realne życie, pełne psychologicznej głębi. Wokulski jest chyba jedną z najbardziej skomplikowanych, tajemniczych i nietuzinkowych postaci w polskiej literaturze. U Prusa nie ma prostackiej ideologii, nachalnej pedagogiki, uproszczeń, szyderstwa oraz papierowych postaci. Jest natomiast  empatia, jest realizm, jest etos.

Tak pisał sam Prus: prawdziwy patriotyzm nie polega na tym, ażeby kochać jakąś idealną ojczyznę, ale – ażeby kochać, badać i pracować dla realnych składników tej ojczyzny, którymi są ziemia, społeczeństwo, ludzie i wszelkie ich bogactwa. No, właśnie… Kiedyś moja żona powiedziała po lekturze Świętej nocy Czechowa, że on, Czechow, po prostu kochał ludzi. I tu dochodzimy do sedna sprawy. Aby „wejść” w drugiego człowieka, zrozumieć jego położenie, jego sytuację, trzeba w jakimś stopniu zostawić siebie, zatracić siebie – bo tylko obumarłe nasiono wydaje plon. Znaleźć jakiś istotny punkt odniesienia poza sobą, poza swoim usztywnionym „ego”, upiększonym, jednorodnym „ja”. Jak mówi chińskie przysłowie: Oko nie może się samo zobaczyć. A jeżeli już, to chyba tylko w lustrze…

Skoro więc jesteśmy przy lustrze. Interesuje mnie zagadnienie lustra, które tak usilnie starają się nam przystawiać, jako narodowi, różnej maści artyści, pisarze czy filmowcy. Mamy się w nim przeglądnąć, My, Polacy, aby się czegoś więcej o sobie dowiedzieć. Są to oczywiście twórcy rodzimi, piszący w języku ojczystym, realizujący filmy i spektakle za społeczne pieniądze. Mają ambicję obnażyć nasz ograniczony, jednowymiarowy sposób własnego postrzegania, nasze przywiązanie do różnych hagiografii, świętości, mitów i wygodnych dla nas stereotypów (jak chociażby ten, że jako naród stworzyliśmy Państwo Podziemne i wykazaliśmy się jakąś szczególną odwagą i poświeceniem w czasie II wojny światowej na tle innych narodów Europy). Tak widzą głównie swoją misję. Literatura, jak i ogólnie sztuka (w tym film), muszą być wedle tej recepty „mocne”, kontrowersyjne. Jak często sami twórcy deklarują, ich odwaga polega głownie na poruszaniu „trudnych” oraz „niewygodnych” społecznie czy historycznie tematów. Ale czy aby na pewno? Może najpierw sami powinni spojrzeć w lusterko, zanim zaczną zbawiać naszą „narodową duszę”, zanim zaczną zajmować się terapią polskich fobii i kompleksów. Kto dzisiaj ma odwagę nie podlizywania się ośrodkom opiniotwórczym, kto faktycznie zasługuje na miano niezależnego intelektualisty – humanisty z szerszym rozeznaniem procesów kulturotwórczych, a kto jest zwykłym hochsztaplerem, politrukiem czy koniunkturalistą, z dobrym wyczuciem etapu dziejowego? 

Zaczyna się zawsze od lojalnościowej deklaracji, że kocha się „europejskość”, „inność”, „otwartość”, że wierzy się w „tolerancję”, że „faszyzm nie przejdzie” itp., itd. Towarzyszy temu światopoglądowi zasada „akceptacji i zrozumienia”… jednak pod warunkiem – koniecznym! – całkowitej zbieżności poglądów. Jedni gustują więc „w zdania szyku przestawnym”, inni w zdaniu w nieskończoność wielokrotnie złożonym – przyprawionym  meta dygresją na każdy temat, gdzie pod koniec  wywodu – a też nierzadko w środku – zapominają, co mieli na myśli na przedzie (do takiej ekwilibrystyki trzeba się urodzić, nie wystarczy nabić sobie łepetynę Derridą). A wszystko to często przyprawione „łaciną”.

Strasznie zatem śmieszne są te nasze domorosłe „Sartry znad Wisły”, te dzieci postmodernizmu, tak karykaturalnie, bezkrytycznie zapatrzone w „światowość”, zachodnie salony czy berlińską estetykę. Ma się nieodparte wrażenie, iż to nie pasja do słowa i obrazu, nie umiłowanie wiedzy, nie Tajemnica, czy głód człowieka ukształtował  ich byt, by nie powiedzieć na wyrost – „osobowość” lecz raczej niskie, pełzające pobudki – zwykłe karierowiczostwo. Nazwisk tych wymieniać sensu nie ma – z wielu powodów, każdy myślący oraz krytyczny zwizualizuje sobie te gęby, nadąsane miny czy gombrowiczowskie „pupy” –  anno domini 2018. Ja, pisząc, mam  ich wszystkich przed oczami, niczym w upiornym widzie. Pewne jest jedno: nie stoi odwagi, charakteru, talentu ni bystrości. Lecz oto dobre wieści – z n a l e ź l i   s o b i e  „chłopca do bicia”!

Jakub Pańków

Grafika: Zbigniew Kot

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*