Ze strugackianów (11)

 

 

II. Ciąg dalszy polemiki z Władimirem Diakonowem (stanowiła także wymianę listów, ponieważ jednak polemika koncentrowała się wokół konkretnych stwierdzeń, redaguję rzecz tak, jakby była dialogiem)

 

Władimir Diakonow: Witam Pana!

Przyznam się, że sprawia mi trochę trudności to, że posługuje się Pan  nieprzystosowanym do języka rosyjskiego komputerem. Jak zatem do Pana pisać? Po zastanowieniu się, wybrałem ten format, w którym przesyłany jest Poniedziałek, przecież go Pan czyta… (Ale na marginesie zaznaczę, że kanoniczne teksty Strugackich mimo wszystko należy czerpać z ich oficjalnej strony. Są one tam, w stosunku do drukowanego tekstu, znacznie poprawione, za zgodą Borisa Natanowicza i przy moim dużym udziale).

Tak samo jak L. Rudman, posyłam list osobiście Wam, a nie do Poniedziałku, a jeśli Pan zechce cokolwiek z niego opublikować, to proszę o tym powiadomić Borisowa (ma kopię, ale tylko do zaznajomienia się).

I tak, na początek, moje uwagi. […]

Wojciech Kajtoch: Dziękuję za uwagi. Postaram się na nie odpowiedzieć jak najdokładniej.

Ad. Ad. 1)

WD: Nie bacząc na oczywistą namolność wyjaśnię, mimo wszystko, dlaczego zrobiłem tę uwagę.

Istnieje wiele poglądów, mających odniesienie do nauk przyrodniczych, które traktowane są przez autorów najrozmaitszych tekstów jako oczywiste i trywialne. Na przykład: mózg człowieka wykorzystywany jest w paru procentach, albo: las – zwykły las strefy umiarkowanej – produkuje tlen. Problem w tym, że te poglądy są nie tylko trywialne, ale i nieprawdziwe. Wydaje mi się, że humanista nie powinien bez konieczności demonstrować swoich wyobrażeń na temat nauk przyrodniczych.

 (Przy okazji – o paradoksie bliźniąt; a nuż się przyda: Jeden z bliźniaków rusza w podróż z szybkością podświetlną i powróciwszy odkrywa, że stał się młodszym od brata. Ale przecież można uznać, że gwiazdolot stał w miejscu, a Ziemia latała tu i ówdzie – wszystko jest względne. Wtedy za młodszego powinno się uznać brata – domatora. Na tym polega ten paradoks.)

WK: Cóż – w tym miejscu taka demonstracja była – jak sądziłem konieczna – dawała bowiem pojęcie o treści utworu bez dokładnego opisu fabuły. A że popełniłem błąd, jest rzeczą przykrą  – no cóż… Powinienem był nie ufać pamięci i rzecz sprawdzić… Tyle o tym.

Natomiast sądzę, że niepotrzebnie atakuje Pan pewien obyczaj mówienia stereotypami. One też mają swoją pozytywną rolę do odegrania, jakoś doskonalą społeczną wiedzę o rzeczywistości. Proszę wziąć pod uwagę, że jest ona niedoskonała ze swej natury.  Uproszczony obraz pewnych zjawisk daje nam szkoła, wychowanie, media, propaganda, religia itd. Wydaje się, że człowiek w ogóle skazany jest na uproszczoną wiedzę o wszystkim, co nie ma bezpośredniego potwierdzenia w czysto biologicznym doświadczeniu. Innymi słowy: przeciętny człowiek dokładnie i bez uproszczeń wie tylko to, czy jest lub nie jest głodny, co go boli, czy nie jest mu zimno i jak płodzić potomstwo. Precyzyjnie i bez uproszczeń wiemy tylko to, co zapewnia przetrwanie gatunku.

Resztę zaś poznajemy „o tyle o ile…”. Nawet sam język ludzki nie pozwala na przekazywanie absolutnie precyzyjnej treści (słowa i wyrażenia są wieloznaczne) – to nie jest język działań i wzorów matematycznych (chemicznych, logicznych itd.).

Tak więc humaniści i inni, wypowiadając nieprecyzyjne sądy o zjawiskach naturalnych, grzeszą tylko częściowo. Człowiek, gdyby chciał być absolutnie precyzyjny – musiałby tylko milczeć. Pamięta Pan może Podróże Guliwera? Pokazano tam mędrców obładowanych różnymi przedmiotami, którzy pragnęli unikać słów i porozumiewać się, wskazując na rzeczy, o które im chodziło. Ale my zazwyczaj tak nie postępujemy, zawsze więc będziemy „dziećmi we mgle”, poznającymi rzeczywistość w sposób niedoskonały, zbiorowy (ale za to adekwatny) – bez możliwości dotarcia do jej istoty i poznania absolutnie precyzyjnego.

 

Ad. Ad. 3)

WD: Właściwie to miałem na myśli jedynie dokładność streszczenia (a ona w monografii – tak nie bardzo…). Myślę, że Raduga to planeta podobna do Ziemi, ani nie raj, ani nie piekło; w istocie – pusta, oddana fizykom. Oni, naturalnie, żyją w miejscach, gdzie warunki są najdogodniejsze. To jest ważne dla interpretacji powieści – ona nie jest o walce z dziką przyrodą. A tak przy okazji: ciekawym, jak mogłaby wyglądać naturalna przeszkoda, zdolna zatrzymać Falę –  „…nad Falą stukilometrowa, plazmowa bariera …”.

WK: Hmmm…  W powieści fantastycznej dałoby się zapewne coś wymyślić, ale Bracia nie wymyślili, bo przecież chodziło o katastrofę nie do uniknięcia i ludzkie postawy wobec niej. A co do precyzji streszczenia tekstu? Niestety nie bywam nieomylny. Może dlatego, że interesuje mnie przede wszystkim myśl zawarta w utworach? Cóż, słaby ze mnie empiryk (a przynajmniej kiepskim empirykiem byłem z czasie pisania monografii, bo teraz zajmuję się językoznawstwem  i to mnie zmusza do większej dokładności).

 

Ad. Ad. 6)

Dopisek tłumacza –  Władimira Borisowa: Moim zdaniem, to nie jest wina ani autora, ani tłumacza. Używają oni słowa „archaizm” w jego podstawowym znaczeniu – to, co „starodawne”, „przestarzałe”. Dlaczego to słowo miałoby być traktowane jako zarzut? Może to czytelnika gryzie jakiś robak? [Dopisek W. K.: Władimir Borisow to spiritus movens grupy Ludieny, wydawca Poniedielnika, znany wydawca, tłumacz, krytyk, bibliograf; przetłumaczył moją monografię Bracia Strugaccy na język rosyjski].

WD: Robak oczywiście, że jest, jakże byłoby bez niego… I mówi on, że nie ma nic szczególnie dobrego w słowie „archaizm” (albo „przeżytek”). Natomiast słowa „zarzut” użyłem, żeby było krócej. Ale mówiłem o czymś innym! Moim – oczywiście – zdaniem „wartości moralne są bezcenne” i nie mogą być przestarzałe. Etyczna postawa artysty to ważna część składowa jego twórczości. Inaczej nie jest to artysta a… entertainer.

WK: No więc chyba chodziło Panu o coś innego, o koncepcję pisarza i jego roli społecznej. Otóż, o ile rzeczywiście wartości etyczne się nie starzeją (przynajmniej w ramach historii jednej cywilizacji, bo różne cywilizacje różnie traktują pewne wartości – przykładem różnica między starożytnym, greckim i rzymskim, a chrześcijańskim podejściem do życia ludzkiego) – to pozostaje otwartym problem, czy akurat pisarz powinien ich strzec. Różne estetyki mają różne zdania na ten temat. Są takie, które uważają literaturę i sztukę za służące np. tylko pięknu, albo np. tylko rozrywce – i w pełni amoralne. Przy tym o amoralności sztuki mówili też geniusze – tacy np. jak Baudelaire.

Ale ja chciałem powiedzieć przede wszystkim to, że moim zdaniem archaiczne jest dziś przekonanie (żywe np. w Romantyzmie), że pisarz (artysta) jest jednostką wyjątkową, której żadne zasady nie obowiązują, której wiele (jeśli nie wszystko) się wybacza. O tej archaiczności świadczy – moim zdaniem – np. istnienie dzisiaj w kulturze masowej takiego zjawiska jak „kult gwiazd”. Jeśli jakieś zjawisko zaliczane było kiedyś do kultury wysokiej, a teraz trwa w kulturze ludycznej, masowej i rozrywkowej, to znaczy, że – jako składnik właśnie kultury wysokiej – się zestarzało, zdezaktualizowało.

 

Ad. Ad. 7)

WD: >„WK: Nie wiedziałem, że w języku rosyjskim można mówić „riеbiatа” samemu sobie, albo „do siebie” (tak jak w polszczyźnie np. „O mój Boże!”). Jeśli jest tak rzeczywiście, to Diakonow może mieć rację. Ale swoją hipotezę też uważam za uzasadnioną” [W.K.: Znakiem „>” i cudzysłowem oznaczone są cytaty ze słów polemisty, których drugi polemista dokonuje].

Pozostałą część odpowiedzi opuszczam, gdyż po pierwsze w pełni się ze wszystkim zgadzam, po drugie nie mam żadnego bardziej profesjonalnego poglądu na te sprawy, a po trzecie znowuż mówiłem o czymś innym.

Nie myślę, aby rzecz polegała na specyfice tego lub innego języka. I nie „zwracając się do siebie” Gag mówi „chłopcy”. On mówi do podobnych sobie chłopców, właśnie tak! Tylko, że ci chłopcy istnieją wyłącznie w jego wyobraźni. I niczego rzadkiego ani szczególnego – według mnie – nie ma w takim ukształtowaniu wypowiedzi w pierwszej osobie.

A tak przy okazji. Pan w ogóle nie skomentował moich przykładów z analogicznymi formami wypowiedzi Shoeharta i Kammerera. Uważa Pan, że oni także opowiadają o swoich przygodach swoim przyjaciołom – chłopcom? Nie chcąc wydać się schizofrenikiem (patrz wyżej, o „robaku”) zauważę jednak, że sam często rozmyślam w podobnym stylu. Sam jeden, w pustym pokoju…

WK: To znaczy, że i Pan mówi do kogoś tworzonego we własnej wyobraźni… To nie schizofrenia na pewno, bo wtedy np. wszyscy dramaturdzy byliby schizofrenikami… , a już na pewno byłyby schizofrenikami postacie dramatów, głoszące monologi.

Ale to oczywiście żart. Natomiast dlaczego nie zajmowałem się genologicznym kwalifikowaniem monologów  np. w Pikniku…, a zajmowałem – w Przyjacielu z piekła.

Chyba nie wyjaśniłem jasno, więc jeszcze raz próbuję: forma monologu była istotna w wypadku kaprala Gaga. W ostatniej scenie powieści wydaje się, że dał mu coś pobyt na Ziemi. No bo zamiast od razu zastrzelić kierowcę, daje sobie wyrwać automat i w imię jakichś dziwnych (dla niego) celów (jakaś walka z epidemią, jakiś humanitaryzm…) pcha ciężarówkę. Ale jeżeli uznamy, iż całą historię opowiada on kumplom z powojennej partyzantki (czyli, że jego zwracanie się „rebiata” jest wyznacznikiem konkretnej sytuacji, w jakiej się on znajduje), to skonstatujemy, że widać nie zmienił się tak bardzo, by na dłuższą metę zaprzestać mordowania i stać się kimś innym.

Sumując: w wypadku Przyjaciela z piekła… fakt zaistnienia takiej a nie innej sytuacji opowiadania (a więc takiej a nie innej odmiany monologu) może informować o dalszych losach bohatera, więc i o ostatecznej wymowie utworu. Rodzaj monologu jest więc ważnym interpretacyjnym tropem. Natomiast w wypadku Pikniku na skraju drogi i innych utworów „z monologami” fakt użycia takiej a nie innej formy monologu nie jest tak ważny. No więc się nim nie zająłem.

 

Ad. Ad. 8 )

WD: Oczywiście, że nagroda literacka i w dziedzinie ekonomii mogły być uznawane za „podejrzane”. (Choć dla mnie, po przyznaniu pokojowej nagrody Nobla międzynarodowemu terroryście, Arafatowi, właśnie ona na długo się skompromitowała). Ale nawet oficjalne władze nigdy niczego nie miały przeciwko nagrodom w dziedzinie fizyki, chemii, medycyny. Mało to ich dawano uczonym radzieckim?

WK:  No cóż – istota problemu jest objaśniona niżej. O same nagrody nie warto się spierać.

WD: Po pierwsze nie należy przeceniać efektywności radzieckiej propagandy; była bliska zeru. Mimo że od dzieciństwa pokazywali człowiekowi ten sam obraz. Powiedzenie: „Kłamie jak radio” funkcjonowało w latach sześćdziesiątych. I bynajmniej nie tylko wśród dysydentów.

A po drugie, przecież Pan pisze o czytelniku Strugackich! To żaden „przeciętny radziecki czytelnik”! Nie mogli patrzeć nieufnie na naukę i kulturę (choćby Zachodu, choćby Północy) ludzie, którzy wymieniali się wydanymi w Mirze przekładami fantastyki i godzinami wystawali w kolejkach na zagraniczne wystawy.

WK: Czy radziecka propaganda była skuteczna czy nieskuteczna? Cóż. To państwo jednak trwało kilkadziesiąt lat chyba nie tylko dzięki terrorowi służb bezpieczeństwa. Nie mamy jednak chyba pełnej kompetencji, aby rzecz rozstrzygnąć (jeszcze lata będą się o to spierać historycy i politologowie). My mamy tylko doświadczenie życiowe – u Pana pełniejsze, bo przecież mieszkał Pan na miejscu, a ja tylko obok.

Natomiast argument o specyficznym czytelniku Strugackich mnie przekonuje…

WD: >„WK: A co do Pillmana. Nie bez przyczyny piszę „winien uznać twierdzenia Pillmana za niewiarygodne” Wyrażam przypuszczenie, a nie konstatację faktu.” – No właśnie piszę, że Pana przypuszczenie wydaje mi się błędne.

WK: Ma Pan pełne prawo, ja też mam poczucie niedosytu…

 

*

WD: >„WK: Na tym na razie kończę. Mam nadzieję, że mimo wyrażonych wątpliwości, w sumie uważa Pan moją monografię za dopuszczalną.”

Uczestniczyłem w pracy nad przekładem pańskiej monografii jako korektor i współredaktor. Ponieważ nie jestem profesjonalistą w tej dziedzinie, to oczywiście nie pracowałbym nad czymś, co uważałbym za „niedopuszczalne”. (Charakterystyczne, że Poniedziałek z odpowiedziami Pana przyszedł akurat w tym momencie, kiedy przygotowywałem tekst monografii do umieszczenia na stronie Strugackich). Mowa tu o niedokładnościach, z których liczne – nawiasem mówiąc – poprawiono w przekładzie, za Pana, jak sądzę, zezwoleniem.

WK: Bardzo dziękuję za miłe wiadomości, obecność w Internecie to ważna sprawa dla książki i jej autora, bardzo też dziękuję za pracę nad moim maszynopisem. A poprawki zostały wprowadzone za moim zezwoleniem. Co więcej – uważam, że każda merytoryczna poprawka ulepszająca moją książkę jest czymś bardzo dla mnie cennym. Im lepsza książka – tym dla mnie lepiej. Nie upieram się przy wszystkich swoich twierdzeniach zwłaszcza, kiedy istnieją ważkie kontrargumenty, a rzecz nie dotyczy spraw kluczowych.

 

* * *

 

WD: A teraz, jak sądzę, można przejść gładko do pewnych uwag, tyczących odpowiedzi Pana na polemikę L. Rudmana (w części, która mnie dotyczy) [Patrz: Ze strugackianów (3)].

>„WK: Zauważyłem w nim przede wszystkim to, co mogłem zauważyć jako Polak,piszący o Strugackich w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, kiedy polityka mocno zaprzątała mój umysł i jako literaturoznawca wyczulony na literackie dyskusje i aluzje. Gdybym był rosyjskim naukowcem nie-filologiem, to skupiłbym się na czymś innym”.

Proszę zauważyć: między określeniami „przede wszystkim”, a „to, co przede wszystkim zauważa Polak-filolog” jest duża różnica. Pana stwierdzenie, że Poniedziałek… to przede wszystkim kpina i parodia ma formę kategoryczną i nie dopuszcza uzupełnień.

WK: Och! Ale kiedy pisałem swoją książkę, to w sposób oczywisty byłem przekonany, że głoszę prawdy maksymalnie zbliżone do obiektywnych!  Było to jednak kilkanaście lat temu. Kilkanaście lat – to okres na tyle długi, by człowiek na siebie (siebie sprzed kilkunastu lat) popatrzył z dystansu.

WD: A przy okazji: Poniedziałek… już przeżył przynajmniej jedno pokolenie czytelników, mimo że liczne jego parodystyczne fragmenty nie zawsze są dla nowego pokolenia zrozumiałe. (W Poniedziałku… – przy tym – parodiuje się nie tylko złą, dawno zapomnianą fantastykę. „Zadrżały podpory, zamigotały ekrany, zagrzmiały planetarne silniki…” – Poniedziałek… i  „Zagrzmiały uderzenia planetarnych silników i gwiazdolot z rykiem ruszył w dół…: – Mgławica Andromedy).

Ten fragment monografii uważam za jeden z najmniej udanych.

WK: Cały czas jednak mam wrażenie, że Pana zdanie i moje nie tyle się wykluczają, co uzupełniają… Przecież właśnie w tym miejscu Pan poparł moją tezę o tym, Poniedziałek… jest w dużej mierze parodią.

No i jeszcze: fantastyka „bliskiego celownika” rozwijała się szczęśliwie jeszcze dziesięć lat przed Poniedziałkiem. Zapewne trwała też na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych w dziełach drugo-, trzecio- i czwartorzędnych oraz wznowieniach. Oczywiście musiałbym rzecz sprawdzić w bibliografiach, ale to prawdopodobne, bo kierunek literacki prawie nigdy nie zanika od razu…

*

WD: >„WK: Proponuję zatem – Panu i Panu Diakonowowi – przytoczenie fragmentów mojej książki, gdzie miałem sobie pozwolić na niedopuszczalne „sądzenie” ABS i „dawanie im wskazówek”. Bo po pierwsze, że podejrzewam nieporozumienie, a po drugie pytanie „co wolno a czego nie wolno literaturoznawcy” uważam za bardzo ciekawe.”

Najpierw o tym, co „po drugie”. Nie wiem, co na to L. Rudman, ale ja nie tylko nie jestem literaturoznawcą, ale i nim być nie zamierzam. Strugaccy, to moi ulubieni pisarze i nie widzę żadnych powodów, aby zastosować metody naukowego badania wobec moich ulubionych książek. „To, co wolno, a czego nie wolno” literaturoznawcy – to jego problem. Ja jestem czytelnikiem i dla mnie jest ważne wrażenie, które odczuwam przy czytaniu prac tego literaturoznawcy. A ogólne wrażenie z monografii jest takie: jak należało oczekiwać, dla autora nic dobrego z werdyktu „otrzymuje tytuł docenta” – nie wynikło.

WK: W tym miejscu – przyznam się – nieco zbaraniałem. Albo ja zupełnie nie znam rosyjskiego, albo Pan uważa, że moja książka była pisana „na stopień”, dla kariery i w ogóle nie włożyłem w nią serca. No więc: nic błędniejszego.

Serca włożyłem w nią bardzo wiele, bo Strugaccy od dzieciństwa byli moimi ulubionymi pisarzami. Odkąd skończyłem jakieś 10–12 lat, stale wyszukiwałem w bibliotekach ich nowe przekłady (najpierw to były tylko opowiadania w antologiach, potem już powieści), a taki Przenicowany świat (Obitajemyj ostrow) czytałem chyba z 10 razy. Strugaccy byli więc „od zawsze” moimi ulubionymi pisarzami, uważałem, że mam wobec nich jakiś dług i chciałem go spłacić moją monografią (prawda – mam taki dług jeszcze wobec Lema, ale jeszcze nie myślę o spłacie…).

Czy książkę pisałem „na stopień” i „dla kariery”. Otóż nie. Proszę nie zapominać, że w Polsce „na stopień” i „dla kariery” pisze się prace o Katyniu oraz Janie Pawle II, i że zaczęło się to już w drugiej połowie lat osiemdziesiątych.

A dokładnie było to tak: decyzję o napisaniu książki o Strugackich podjąłem bodaj około 1985 roku, kiedy stało się jasne, że nie ma żadnej nadziei na obronienie przeze mnie pracy polonistycznej (udała mi się wielka sztuka; doprowadziłem do tego, iż zgodnie zaatakowali moje „doktorskie” tezy dwaj profesorowie: jeden był członkiem KC PZPR, a drugi – ważną figurą w podziemnej Solidarności). Nie mając ze sobą co zrobić, załatwiłem sobie stypendium, którego praktycznie nikt w Polsce nie chciał wziąć i pojechałem na 2 lata do Instytutu Literackiego w Moskwie. Właśnie sobie myśląc: z doktoratu nici, to może przynajmniej napiszę książkę o miłych sercu pisarzach. Po powrocie udało mi się jednak dostać pracę naukową i rzeczywiście dwa lata w spokoju pisałem, bo udało mi się załatwić, aby tę książkę uznano za „mój temat” (to nie było łatwe: z wykształcenia jestem polonistą, a Strugaccy to jednak pisarze rosyjscy).

Nie przyniosła mi jednak ta książka szczęścia: w parę tygodni po oddaniu maszynopisu wraz z cała pracownią wyleciałem z pracy (był rok 1989) z powodu nieodpowiednich w owym czasie poglądów mojego przełożonego i po dłuższym bezrobociu znalazłem sobie zaiste bardzo prestiżową pracę wychowawcy w internacie. Doktorat obroniłem dopiero w dwa lata później, ucząc w szkole polskiego. Na szczęście w Polsce można bronić doktorat nie pracując w instytucji naukowej, a znalazł się profesor, który docenił wartość maszynopisu. Oczywiście po obronie wróciłem do szkoły, dzieci uczyć, więc kolejny rok przygotowywałem książkę do druku bez jakiejkolwiek zapłaty za to i przy pełnym braku postępów w karierze. Przeciwnie – jako nauczyciel z doktoratem – byłem bardzo nielubiany przez dyrekcję szkoły (dyrektor był tylko magistrem).  Pracę na uczelni dostałem w 5 lat później, kiedy już trochę zmieniły się czasy (i to jako językoznawca – spec od retoryki).

Także – jak Pan widzi –  z pewnością nie robiłem i nie zrobiłem na Strugackich wspaniałej naukowej kariery (docentem do dziś nie jestem [Habilitację zrobiłem w 5 lat później – WK]).  Owszem: książka jest ceniona i cytowana (a propos – jej historia wydawnicza zaczęła się od odmowy wydania w około 20 wydawnictwach). Pisząc ją, przestrzegałem zasad naukowej metodologii, bo – gdziekolwiek bym akurat pieniędzy nie zarabiał – zawsze uważam się za naukowca-filologa. Jestem też z niej bardzo dumny, a z przekładu rosyjskiego – w szczególności. Ale na pewno nie była pisana „dla kariery”.

WD: A teraz, co do „po pierwsze”. Dość trudno przytoczyć fragmenty monografii, zawierające moralizatorski element – tym moralizatorstwem cała książka jest przesiąknięta na wskroś.  Przy tym słowa „moralizatorstwo” użyłem w podstawowym znaczeniu: natrętne ocenianie czyichś działań w oparciu o jakieś etyczne założenie, ze wskazówkami, jak należałoby postępować.

Rdzeniem, kręgosłupem monografii jest kwestia odpowiedniości lub nieodpowiedniości poglądów, zawartych w książkach Strugackich (a niekiedy i postępowania samych Strugackich) i pewnej nieskomplikowanej, antykomunistycznej doktryny. I szczególnie rzuca się to w oczy, ponieważ nieustannie się także podkreśla, że przed czytelnikiem leży rozprawa filologa, a nie praca publicystyczna lub socjologiczna.

Stąd też i terminologia („w służbie propagandy”, „otwarta walka”, „kapitulacja”), i nieustanne ocenianie twórczości Autorów, z – że tak powiem – dysydenckiego punktu widzenia.

„Trudno bez dowodów uznać ten myślowy wątek Brzydkich łabędzi za głos w sprawach ruchu dysydenckiego – niemniej powyższa koncepcja społecznej roli inteligenta z punktu widzenia psychicznych potrzeb uczestnika tego ruchu byłaby bardzo pocieszająca” [Wojciech Kajtoch, Bracia Strugaccy, s. 109].

Czy to nie jest moralizatorstwo? Co ma do tego nauka o literaturze?

WK: No tak, mam jasność, o co Panu chodzi. Nie wchodząc więc w spór na temat terminu „moralizatorstwo” podejmuję wyjaśnienie istoty spornej kwestii. Otóż literaturoznawstwo zajmuje się nie tylko poetyką dzieł – lecz także społecznymi aspektami funkcjonowania literatury; np. rozumienie społecznej roli pisarza jest ważną częścią składową kategorii prądu literackiego (a to z kolei kluczowy element literackiej epoki). Jak Pan doskonale wie, z Związku Radzieckim rolę pisarza pojmowano nieco inaczej, niż np. w modernistycznej Francji albo w barokowych Włoszech. Dla władz, wydawców, a także dla siebie samego – pisarz radziecki był kimś, kto miał prawo i obowiązek wypowiadać się w społecznych kwestiach.

Oczywiście partyjne i państwowe władze tę rolę pojmowały po swojemu: pisarz miał służyć właśnie im, jako nieomal „pracownik frontu ideologicznego”. Pilnowali go nieustannie: redaktorzy, krytycy, cenzura. A jak trzeba było – i organy bezpieczeństwa. W tej chwili piszę o sprawach oczywistych, piszę banały i komunały – ale jak widać, chyba tak trzeba.

Sami pisarze mieli jednak niekiedy na ten temat swoje zdanie i robili, co mogli, aby służyć dobru społecznemu rozumianemu tak – jak oni to dobro pojmowali. No więc jestem pewny, że Strugaccy należeli właśnie do tej drugiej, niepokornej kategorii pisarzy i w swoich książkach niejednokrotnie zabierali głos na tematy społeczne i polityczne. No bo po co pisaliby Gadkije liebiedi, po co wkładaliby w usta bohaterów Trudno być bogiem rozważania o społecznej roli inteligencji, po co byłyby liczne wątki z Bajki o Trojce i Ślimaka na zboczu. Te książki na pewno nie były „igraszkami estetycznymi”, były dziełami walczącymi. Nie zauważyć tego może jedynie ten, kto bardzo nie chce tego zauważyć. 

Dlatego też porównywanie ich treści z – jak Pan pisze – „pewną prostą antykomunistyczną doktryną” ma sens. Z tym, że ja bym nie mówił o „antykomunistycznej doktrynie”, bo Strugackich trudno określać jako antykomunistów. Nie każdy sprzeciw wobec jawnej głupoty komunistycznych władz był antykomunizmem. Osobiście wolałbym mówić o „dysydenckim punkcie widzenia”, dość szeroko definiując podjęcie dysydenta. „Dysydent” to dla mnie nie tylko np. Bukowski i jego współtowarzysze (choć oni oczywiście są dysydentami – w „sensie węższym”, „w sensie właściwym”). To raczej inteligent, który w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych zdecydował się sprzeciwiać niesprawiedliwemu i niewydolnemu radzieckiemu systemowi w imię pewnych ideałów dobra i sprawiedliwości takich, jak je pojmował (przy czym często pojmował je np. lewicowo). Tacy byli i w ZSRR i w Polsce, i w Bułgarii… Antykomunizm zaś to pojęcie nieco inne. Można było i nadal można być antykomunistą z powodu np. religii, albo czystej sympatii do USA.

Tyle o całej książce. Natomiast w przytoczonym przez Pana cytacie rzeczywiście miałem na myśli dysydentów sensu stricto, czyli tych ludzi, którzy w momencie, gdy Strugaccy planowali i pisali Gadkije liebiedi, występowali ze swoimi ideologicznymi postulatami wobec radzieckich władz i mieli z tego powodu określone kłopoty. Wciąż uważam, że miałem rację…

*

WD: Szczególnie kiepsko ma się rzecz z opisem historii wydania Brzydkich łabędzi w Posiewie. Nie bacząc na liczne, jasne oświadczenia Strugackich, że niczego do Posiewu nie wysyłali, opisano w monografii pewien „scenariusz”, według którego tak nie było i mimo wszystko – wysłali. Faktycznie Strugackim zarzuca się kłamstwo.

WK: Proszę Pana! Jako historyka literatury obowiązuje mnie zasada krytyki źródeł. Mam psi obowiązek spróbować sprawdzić, czy to, co czytam jest wiarygodne. A to, co na temat druku w Posiewie twierdzili Strugaccy – do momentu upadku ZSRR było niewiarygodne. Kłamstwem ich twierdzeń w żadnym wypadku bym nie nazwał, bo termin „kłamstwo” implikuje moralną winę. A człowiek z – mówiąc metaforycznie – pistoletem przystawionym do głowy, po prostu się broni. Jeśli więc w takiej sytuacji nie mówi prawdy (i jednocześnie nikomu nie szkodzi) – to winę moralną ponoszą jego prześladowcy.

Proszę przez chwilę pomyśleć: książka w Posiewie się ukazuje, a Strugaccy nie protestują. I jeszcze mówią, że bardzo się cieszą. Sądzę, iż prędzej czy później wylądowaliby w jakimś niedostępnym miejscu i jeden Bóg wie, czy by stamtąd wrócili. A o ich książkach nie wiadomo, czy by Pan coś jeszcze usłyszał, bo by zostały wycofane z bibliotek, przemielone i może wyszły po kilkunastu latach na emigracji. Oczywiście jest także mocno wątpliwe, czy Strugaccy jeszcze coś by napisali.

No więc do tezy o szczerości oświadczenia w Litieraturnoj Gazietie podszedłem z powątpiewaniem.

Zwłaszcza, że istniał też wariant inny – nazwałem go „pewnym scenariuszem”. Ja go nie wymyśliłem, opowiadali mi go ludzie w sprawach rosyjskiej fantastyki bardzo kompetentni, których nazwiska zachowam jednak dla siebie.

Co do jego prawdziwości też mogłem mieć wątpliwości, ale już sam fakt jego istnienia był wystarczającym powodem, aby go do książki wprowadzić, zwłaszcza wobec problemu, o którym mówiłem wyżej. Inaczej ryzykowałbym, iż spora część czytelników, znalazłszy na temat druku w Posiewie tylko oświadczenie z Litietarurnoj gaziety – uzna mnie za durnia.

Zdecydowałem więc opowiedzieć obie wersje wydarzeń i się nie opowiadać za żadną z nich. Przygotowując książkę do druku też nie zmieniłem tego fragmentu, bo przecież w dalszym ciągu nie miałem żadnych pewnych wiadomości na temat historii druku Gadkich liebiediej [tj. Brzydkich łabędzi]. Proszę pamiętać, że publikowałem moją książkę w 1993 roku, więc skończyłem poprawiać maszynopis parę miesięcy wcześniej. A na dodatek od powrotu z Moskwy (w 1987) byłem w zasadzie odcięty od informacji nt. Strugackich, fantastyki rosyjskiej itd. Sytuacja poprawiła się dopiero niedawno.

I właśnie. W tej chwili, kiedy wszystko jest historią i ZSRR nie istnieje, oświadczenia Borisa Natanowicza na temat druku w Posiewie są oczywiście w pełni wiarygodne. Gdybym przygotowywał teraz drugie wydanie, pewnie bym „scenariusza” nie wprowadzał do tekstu monografii – najwyżej wspomniałbym w przypisie, że tak mówiono. No i na koniec tego wątku: to, co wiemy o druku w Posiewie to – podejrzewam – nadal tylko część prawdy. Wersja ABS jest już co prawda w pełni wiarygodna, ale nadal chciałoby się poznać więcej szczegółów…  (Chyba, że ostatnio coś o tej sprawie Boris Natanowicz napisał, a ja jeszcze tego nie znam. To także możliwe).

WD: Można by przytoczyć jeszcze inne przykłady, ale – powtarzam – trzeba by zacytować jedną czwartą książki. Już lepiej, żeby rozcieńczyć tę politykę, przytoczyć coś z innej beczki:

Piknik na skraju drogi należałoby uważać raczej za rezultat przypadku niż działania reguły” [Wojciech Kajtoch: Bracia Strugaccy, s. 145].

Wedle reguł być może pisze się monografie, ale na szczęście nie powieści i opowiadania warte tego, by je przeczytać.

WK: Wedle reguł można pisać wszystko. Zwłaszcza reguły gatunkowe są przestrzegane przez większość literackich dzieł i niektóre z tych dzieł są całkiem dobre. Ale są także książki, które reguły w sposób estetycznie korzystny łamią, albo powstają w sytuacjach, w których pisanie dobrych książek w zasadzie wydawałoby się niemożliwe. Takie książki bywają arcydziełami.

WD: Życzę Panu wszystkiego najlepszego.

Władimir Diakonow

 

WK: Ja również Pana pozdrawiam. Mam nadzieję, że wyjaśniłem niepokojące Pana kwestie.

 

Wojciech Kajtoch

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*