Wiatr kredytu

 

Rząd ma dziś związane ręce. To opinia niezależna od opcji politycznej, opinia konstatująca zagmatwaną rzeczywistość prawną, będącą uwarunkowaniem rządu.

Rząd jest zakładnikiem systemu prawa, który współtworzy, będąc zaledwie inicjatorem niektórych legislacji. Są jednak i takie redakcje praw, w jakich nasz rząd nigdy nie uczestniczył, choć musi się do nich w pełni stosować z racji akcesji do szerszych struktur. Brak uczestnictwa dotyczy zwłaszcza sektora bankowości i finansów, który przez ostatnie półwiecze rozwijał się w całkowitej izolacji od polskich ośrodków władzy, za żelazną kurtyną, strzegącą niewinności komunistycznego ignoranta. Przy okazji w równym stopniu niedoinformowani stali się także antykomuniści.

Tymczasem w okresie zaciągnięcia żelaznej kurtyny nastąpiły fundamentalne przemiany w światowym prawie bankowym – pojawił się BIS (super-Bank-centralny Rozliczeń Międzynarodowych) z siedzibą w Szwajcarii oraz wszedł w życie akt deregulacyjny prezydenta Nixona z 1971 roku, który położył kres parytetowi złota w wymianie międzynarodowej, czyli de facto w znaczący sposób zmienił jakość światowego pieniądza.

Od tego momentu zglobalizowana wioska stała się w pełni zależna od księgowo tworzonego kredytu – jej rządy, firmy i obywatele.

Kredyt jest dziś wprowadzany do obiegu jako czyjś dług. Statystyczny „ktoś” musi więc chcieć zadłużyć się jeszcze bardziej, niż był zadłużony, aby świat mógł iść dalej obecnym tropem. Z rosnącego zadłużania się globalnej wioski czerpią korzyści banki – i w to im graj, gdy kredyt w obiegu rośnie, dopóki odsetki płyną do ich kas. Mnogość banków jest dowodem, że jest się o co bić. Są też liczby, świadczące o wielkości zjawiska emisji pustego, niepopartego produkcją, kredytu. Jak podaje Richard C. Cook, były pracownik Departamentu Skarbu USA, nowy kredyt oferowany przez monopol bankowy tego kraju jest równy jednej trzeciej jego produktu krajowego.

Problemem stało się to, że systemowo rosnąca masa kredytu, będąca miarą społecznej wiary w stabilność obecnego systemu, zaczyna się rozkładać w populacji coraz mniej sprawiedliwie, wskutek czego masowa wiara w system gaśnie. Gaśnie też wiara w amerykańskiego dolara, który coraz trudniej jest ulokować w inwestorskich portfelach, gdyż inwestorzy kochają waluty stabilne, względnie rosnące w siłę, podczas gdy dolar spada na łeb i szyję i nic nie zapowiada końca procesu jego deprecjacji.

Rosną też kontrasty, co jest charakterystyczne dla epoki schyłku. Emmanuel Saez z Uniwersytetu w Berkeley i Thomas Piketty z Paryskiej Szkoły Ekonomii wykazują w swoich badaniach, że podobne do dzisiejszego, skrajne rozwarstwienie dochodów (w USA 0,01% populacji uzyskuje 5% dochodów) zdarzyło się tylko dwa razy w historii – w latach 1915-16 i w późnych latach 1920-tych. Obecnie 15 000 rodzin w USA posiada dochód ponad 9,5 mln $ rocznie. Na pogorszenie trendu wpływa też to, że wysokie dochody były w latach 1970-tych opodatkowane stawką 70%, a dochody kapitałowe stawką 39%. Obecnie stawki te wynoszą odpowiednio 35% i 15%, dając impuls dla dalszego rosnącego rozwarstwiania się dochodów.

Nie wróży to dobrze stabilności systemu, który znajduje się pod coraz większą presją osób coraz bardziej zadłużonych, coraz bardziej zależnych od kredytowych centrów władzy. Dotyczy to także osób prawnych, czyli spółek kapitałowych, a także lokalnych – z globalnego punktu widzenia – rządów państw, które popadają w gospodarczą zależność od globalnego sektora bankowego.

W efekcie wiele podmiotów wypada z gry i zamienia się w przedmioty – albo zrobotyzowane automaty operujące w strukturze koncernów, albo przedmiotowo traktowany materiał ludzki, nie rokujący bankowej nadziei na odtworzenie swojej utraconej zdolności kredytowej.

Swym pociągnięciem pióra w 1971 roku Nixon wykluczył z akademickiego obiegu słabnącą z roku na rok ideę zrównoważonego zadłużenia, proponowaną przez ekonomistów wcześniejszego półwiecza, w tym J. M. Keynesa. Od tego czasu wiatr kredytu wieje coraz silniej, choć w Polsce odczuwać go zaczęliśmy dopiero po opadnięciu żelaznej kurtyny, gdy zaczęto prężnie budować w naszym kraju jego wietrznie. Dzisiaj, z perspektywy prawie dwudziestoletnich doświadczeń obcowania z wietrznym żywiołem, możemy pokusić się o refleksje z pierwszej ręki na temat skutków z nim obcowania.

Pierwsza jest taka, że eksperyment na zglobalizowanej ludzkości, jakim było uwolnienie kredytu od jego pokrycia bieżącą produkcją, ma się oto ku końcowi. Przyznają to coraz częściej nawet ci sławni ekonomiści, jak były szef FED-u Alen Greenspan, którzy przez lata umacniali twierdzę wietrzni jako suwerena nad suwerenami.

Wyrazicielami końca gigantycznej wietrzni obecnego systemu bankowego jest także rosnąca z roku na rok rzesza niezadowolonych z coraz silniejszego wiania. Jak donosi moja siostrzenica, pracująca jako archeolog w Irlandii, silny wiatr jest na dłuższą metę nie do zniesienia, gdyż wywiewa sens życia.

Wiatr zadłużenia, a dla wielu wręcz wicher, jest nie mniej uciążliwy. Odczuwają go coraz bardziej amerykańskie klasy średnie, wywiewane rosnącymi długami i kosztami ich obsługi z iluzji dobrobytu, kreowanej przez media. Pękanie obecnej bańki nadmuchanej ponad miarę rozumu kredytem hipotecznym, prowadzi do dalszego ubożenia tej warstwy społecznej, która będzie powiększać rzesze niezadowolonych z ekonomicznego status quo. Pozytywne wibracje tej warstwy traktowano do tej pory jako bufor gwarantujący bezpieczeństwo elit.

Z wypowiedzi środowisk bankowych wynika, że w nadchodzących latach czeka nas recesja, która zostanie wywołana przez wprowadzenie do obiegu Amera – nowej waluty panamerykańskiej – oraz wdrożenie zapowiadanych restrykcji w udzielaniu nowych kredytów. Podobne restrykcje kredytowe doprowadziły w późnych latach 1920-tych do światowego kryzysu i upadku tych podmiotów gospodarczych, które z odnawialnego kredytu uczyniły warunek własnej egzystencji.

Dla rosnącej rzeszy obywateli globalnej wioski, którzy dzięki Internetowi stają się coraz bardziej świadomi toczących się globalnie procesów, sygnały docierające ze świata mediów świadczą o tym, że najwyższa pora brać się za obywatelskie działania, które zamortyzują niechybny upadek dolara i zmniejszą niekorzystne skutki, związane z zapowiadaną recesją.

Brak środka transakcyjnego na rynku można zrekompensować poprzez stworzenie własnego systemu rozliczeń, które obywają się bez waluty wymienialnej. Przykładem takiego systemu jest gliwicki BCI Barter, działający od kilku lat na naszym rynku.

Propozycją środowiska warszawskiego jest z kolei platforma transakcyjna Regiopolis, oparta na darmowym oprogramowaniu na licencji GPL, która jest w stanie przynieść wymierne korzyści podmiotom, korzystającym z jej oferty.

Platforma Regiopolis składa się z portalu internetowego o rozbudowanych funkcjach, którego jednym z modułów jest program, służący zarządzaniu rozliczeniami bez udziału pieniędzy. Wszystkie elementy portalu są darmowe, więc jedynym problemem z jego wdrożeniem jest nauka posługiwania się tym nowoczesnym narzędziem, przeznaczonym w głównej mierze dla środowiska organizacji pozarządowych.

Pocieszające jest to, że nowoczesne portale internetowe nie wymagają znajomości informatyki, aby z nich w pełni korzystać. W środowisku wolnego oprogramowania niestrzeżonego patentami i znakami „copyright”, lansowanego przez zespół Regiopolis, podobnie jak czynią od kilkunastu lat polscy twórcy, kontynuatorzy idei „copy left” Ryosuke Cohena, skupieni wokół Lecha L. Przychodzkiego, operacje księgowe na kontach wykonuje się jeszcze prościej, niż przelewy w portalach banków komercyjnych. Już w 2008 roku w portalu dystrybuowanym przez Pracownię Regionalną Regiopolis dostępne były funkcje, umożliwiające rejestrację regionalnej transakcji przez telefon komórkowy.

Przesiadka z banków na regionalne i w pełni suwerenne portale internetowe, służące rozrachunkom bez udziału pieniędzy, jest konieczna dla stworzenia owego bufora, który zamortyzuje upadek głównej waluty światowej. Przesiadka taka nie jest zadaniem łatwym, gdyż wymaga świadomego wysiłku edukacyjnego ze strony ludzi, nawykłych do biernego asymilowania rozwiązań proponowanych przez banki i korporacje.

Nie jest to jednak niemożliwe, o czym świadczą dobre przykłady z całego świata – organizacje barterowe, jak nowozelandzka Bartercard, spółdzielcze, jak hiszpański Mondragon, czy pozarządowe, jak tysiące rodzących się banków czasu czy lokalnych systemów zatrudnienia i handlu typu LETS.

Proces tworzenia nowej waluty regionalnej trwa około 2 lat, zanim waluta ta okrzepnie na tyle w lokalnej świadomości, aby częściowo choćby wypełnić lukę po brakującej walucie narodowej.

Nasze doświadczanie braku środka transakcyjnego na rynku, które będzie postępować wraz z dokręcaniem przez banki śruby recesyjnej, zostanie z pewnością wzmocnione, gdy wyzbędziemy się złotówki i przyjmiemy euro jako walutę narodową.

Do tego czasu dobrze by było wdrożyć w kilku regionach naszego kraju modelowe i alternatywne wobec pieniądza stymulatory lokalnej aktywności gospodarczej i kulturalnej, które zapewnią nam edukację, ciepło oraz jedzenie. Niestraszna nam wówczas będzie polityka Europejskiego Banku Centralnego, wzmagająca wiatr kredytu opartego na euro.

      

             Krzysztof Lewandowski

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*