Totem straceńców…

Zdarzyło się to w pierwszych latach wolnego handlu i raczkującej w Polsce demokracji. Dzieciaki z wielkiej płyty zamieniły się w podrostki a ci, którzy mieli szczęście mieć rodziców, co rozkręcili jakiś interesik – brylowali. Na parkingu stały jeszcze polonezy, fiaty 125, „maluchy” i inne „wynalazki” z epoki realnego socjalizmu. Były jednostki, które na transformacji doczekały się deszczu pieniędzy i pod blok podjeżdżały mercedesem S-500, by po chwili wyprowadzić się i uciec od wścibskich oczu sąsiadów.

Większość towarzystwa z wielkiej płyty to były jednak średniaki, ubrane w lumpeksach, tęsknie patrzące na tych „nowobogackich”. Pracy było jak na lekarstwo, a jeśli już była, to zarabiało się w niej śmieszne stawki (kilkusetzłotowe) a szpan kosztował tyle, co dziś buty adidasa, dresy czy inne markowe ciuchy. Za pół pensji kogo było na stać? To, czego doświadczają dziś Ukraińcy u siebie w kraju, my mieliśmy wtedy. Emigracja w szalonym tempie jeszcze nie ruszyła, więc wszyscy dusili się we własnej beznadziei. Grupki osiedlowych zabijaków musiały mieć z czego żyć, więc problem pojawił się bardzo szybko. W lawinowym tempie auta, stojące w kwadracie kilku bloków, pozbywały się akumulatorów (mój ojciec stracił dwa), samochodowych radioodbiorników, wyciąganych metodą na „porcelankę” – kawałkiem rozkruszonego korka złodziej trafiał w samochodową szybę, która się rozpadała. Właściciel żegnał się z radiem, szybą i wszystkim, co dało się ukraść. Gang to byli moi znajomi od piłki, wspólnych przygód za dzieciaka. Wtedy nie uważali, by znajomość ze mną uchroniła moją rodzinę od kradzieży. Etos degeneratów. Grupa ta to straceńcy, którzy nie oddalali się z miejsca swoich poczynań. Napadali ofiarę, po czym kilkadziesiąt metrów dalej, na klatce schodowej, urządzali sobie nasiadówy. Nocne sklepy pozbawiano utargu, dziewczyny sklepowe były zastraszane. Pobliska Biedronka i jej ochroniarz pod groźbą pobicia pozbywała się jedzenia i piwa z najniższej półki, stojącej najbliżej wyjścia ze sklepu. Mój kumpel z jednym ze straceńców wybrał się na przechadzkę po osiedlu, a nie wiedząc, co go czeka, stał się współuczestnikiem włamania do sklepu w biały dzień metodą „na cegłę”, którą ów kretyn wybił szybę, plądrując pobieżnie osiedlowy spożywczak. Młodzi degeneraci mieszkali wspólnie na melinach, mieszczących się w mieszkaniach osiedlowych pijaczków, a to co zarobili, wydawali na narkotyki – najczęściej wzbogaconą marihuanę, amfetaminę, „dropsy” – odpowiednik dzisiejszych dopalaczy – za 5 zł można było się zabawić a dłuższa zabawa jednego z melomanów takiego sportu kosztowała „zwiechę” jego mózgu, która zrobiła z młodego człowieka rencistę – pół roślinę.

Narkotykami handlował pewien jegomość, który swą przygodę z edukacją zakończył na podstawówce. Co ciekawe, w osiedlowym biuletynie dokładnie określono, w jakim oknie można kupić towar lecz tajemnicą Poliszynela było to, że jego proceder był ochraniany przez policję. Prowadził również dowóz towaru do klienta, zwany „sklepem zielarskim”. Z czasem jego grupa zaczęła okradać mieszkania. Wchodząc w narkotyki pojawiali się, wychodząc ze swojego grajdoła na miasto, gdzie takich jak oni było na pęczki. (Cdn.)

Roman Boryczko,

maj 2018

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*