Tak zwany bunt internowanych w Uhercach

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

W nocy z 18. na 19. kwietnia obudził nas jakiś okropny łoskot, dochodzący od strony podwórca. Zaniepokojeni, wyskoczyliśmy z łóżek do okien. Przed trzecim pawilonem paliło się duże ognisko, w świetle którego ujrzeliśmy pootwierane okna cel i internowanych, stukających miskami po kratach okiennych. Po chwili przerwali i usłyszeliśmy jakieś niewyraźne wołanie, potem znowu stuk. W naszym pawilonie wszyscy się pobudzili i może z połowa zaczęła trzeciemu wtórować, tłukąc miskami w kraty. Miski były na szczęście nieemaliowane, aluminiowe. Trwało to dosyć długo, może z godzinę. Potem wszyscy wrócili do łóżek…

Znacznie później dowiedzieliśmy się, że trzeci pawilon chciał w ten sposób wymusić na naczelniku więzienia, aby H.S., o którym już pisałem, i jeszcze jakiegoś drugiego internowanego zabrano do szpitala, bo – według orzeczenia internowanych lekarzy – było to konieczne. Taką wersję przedstawili nam w Rzeszowie-Załężu internowani z trzeciego pawilonu, którzy zostali tam przewiezieni razem z nami po owej hałaśliwej nocy. Było to przewiezienie za karę, w ramach szeroko zakrojonej akcji pacyfikacyjnej, zastosowanej w stosunku do niby to zbuntowanych Uherc. Zresztą, wywożono kogo popadło. Często właśnie tych, którzy w ową noc spokojnie leżeli w łóżkach.

Nawiasem mówiąc, w Bad Soden w RFN, w domu kuracyjnym Vitagena, gdzie mieszkali przejściowo byli internowani, emigrujący do USA, jeden z nich, Jan…, elektronik z Zabrza, przedstawił inną wersję. Twierdził on, że była to jego propozycja, aby spalić wszystkie materace. Ile ich spalono, nie wiem. Ognisko było duże i paliło się długo, więc wyglądało na to, że spalono ich kilkanaście. Zrobił to rzekomo po to, aby ożywić internowanych, którzy popadli w stan strachu lub depresji!

Nie uważam, aby to była właściwa metoda leczenia stanów depresyjnych, w które kilku internowanych popadło.

Efektem tej nocnej akcji była kontrakcja sił SB, ZOMO, milicji, służby więziennej i wojska. Właściwie chyba tylko na ten pretekst czekano, bo już wcześniej chciano część ludzi z obozu przenieść do innego. Chodziło wówczas o internowanych z regionu Jasła i Krosna. Ci jednak odmówili wówczas wyjścia z obozu i komendant nie mógł sobie z tym problemem we własnym zakresie poradzić.

Gdyśmy się rano zbudzili, zauważyliśmy, że cały obóz otoczony jest wojskiem. Na teren obozu wojsko jednak nie weszło. Z żołnierzami tymi rozmawialiśmy przez korytarzowe okno. Nie byli do nas wrogo usposobieni.

W godzinach rannych przyjechało kilkadziesiąt wozów milicyjnych różnego typu z ZOMO, SB i MO. Przywieziono też wytresowane owczarki alzackie, które wprowadzono na teren obozu, rozstawiając się z nimi w różnych jego punktach. Również zomowcy, w hełmach, z tarczami i pałami, rozstawili się na terenie obozu. Część oddziałów ZOMO czekała na zewnątrz.

Potem odczytano przez głośniki listę tych internowanych, którzy mieli się przygotować do opuszczenia cel i przewiezienia do innego obozu. Byłem w tej grupie. Tym razem nikt się nie przeciwstawiał. Ciężko się było pożegnać z kolegami z celi. Stanowiliśmy dobry, zżyty, zaprzyjaźniony zespół.

Przed załadowaniem do suk poddano nas bardzo szczegółowej rewizji. Mnie, na szczęście, nie kazano się ze wszystkiego rozebrać, ale bardzo dokładnie obmacywano. Natomiast wyprowadzonego wraz ze mną Józefa Kulę, mężczyznę po pięćdziesiątce, rozebrano do naga.

Chyba przez złośliwość, bo od początku rewizji był bardzo nerwowy i polemizował z rewidującym go. Mnie zdążył jeden z kolegów dać wcześniej jakąś tabletkę uspokajającą; widać poskutkowała, bo byłem w czasie rewizji nadzwyczaj opanowany. Dzięki temu udało mi się przemycić kilka kopert ze znaczkami poczty obozowej oraz kilka obozowych wierszy i piosenek. Były w bocznej kieszonce teczki, którą tak ustawiłem przed rewidującym, że jej nie dostrzegł. Nawiasem mówiąc, miał on kłopot z zawartością mojej teczki i nie mógł sobie z nią do końca poradzić. Były w niej podręczniki do nauki języków obcych i dużo obcojęzycznych notatek i ćwiczeń. Zawołał więc do pomocy zwierzchnika, kapitana służby więziennej. Po jednym jego spojrzeniu na mnie wywnioskowałem, że jest mi życzliwy. Niemniej sumiennie wertował problematyczną zawartość teczki. Zatrzymał się dłużej na szkicu uherckiego kościoła, który mu wpadł do ręki. Kto to rysował – zapytał. Odpowiedziałem, że ja. – Podoba się panu? – Bardzo. Tu, w Bieszczadach, mamy więcej takich ładnych kościołów.

Przekartkował pobieżnie książki i resztę notatek, spojrzał porozumiewawczo na mnie i rzekł do podwładnego: W porządku, brać następnego.

Ich łupem padały koszulki z napisami Solidarność, znaczki Solidarności, ulotki przemycone do obozu, artystycznie rysowane makatki z motywami obozowymi i podpisami internowanych kolegów, wiersze i piosenki stanu wojennego oraz koperty z obozowymi znaczkami. Widziałem dość duży stos tych rzeczy na stole. Rozżalenie kolegów było bardzo wielkie.

Po kilku tygodniach dowiedzieliśmy się, że pozostali w Uhercach mieli tylko jeden dzień względnego spokoju, dzień naszego wyjazdu. Potem następował tam kipisz za kipiszem. Pozabierano im prawie wszystko, co nie było legalne. Podobnie jak grupie wywożonej. Poprzerzucano ich też z pawilonu do pawilonu lub z celi do celi. Znacznie zaostrzono rygor obozowy. Spacery ograniczono do małego, ogrodzonego terenu, zmniejszając ilość spacerujących do 22 osób. Treningi biegowe uniemożliwiono. Zamurowano żółtymi luksferami okno korytarzowe od strony placu poza obozem, przy którym dawniej często wspólnie śpiewaliśmy obozowy repertuar, urozmaicając naszym gościom czas oczekiwania na widzenie z internowanymi. Zbudowano trzeci płot od strony tegoż placu, aby zwiększyć odległość między odwiedzającymi a oczekującymi na wizyty. Na dodatek wprowadzono tygodniowy zakaz opuszczania cel.

Zresztą ten sam zakaz obowiązywał również przez tydzień w areszcie w Rzeszowie-Załężu, dokąd nas przewieziono. Z części aresztu śledczego, który służył również jako więzienie, utworzono obóz dla internowanych. Jest to obiekt potężny, jak duża twierdza. Wielopiętrowe, stabilne bloki i dookoła wysokie na 5-6 metrów mury z drutem kolczastym na wierzchu.

Spacernik był podobny do tego w Katowicach; małe poletka, otoczone wysokimi murami, a nad nimi mocna, gęsta metalowa siatka. Chodziliśmy po nim w kółko jak podenerwowane lwy w klatkach.

Reasumując rezultat tzw. buntu w Uhercach, muszę stwierdzić, że był on dla internowanych raczej opłakany. Dużo straciliśmy i wszystko się pogorszyło.

 

Henryk Sporoń

 

(Ze Wspomnień i listów…, Wyd. GŚD, Chorzów 2006)

 

 

 

One thought on “Tak zwany bunt internowanych w Uhercach

  • 15/08/17 o 23:44
    Permalink

    😀 panie Henryku na terenie ZK w nocy na “podwórcu” ognisko, przy trzecim pawilonie w Uhercach Pan zartuje? Pamietam jak wtedy zachowywali się “internowani” jak traktowali mnie – dziecko stojące z drugiej strony drutów. Wiem też dlaczego “internowani” mieszkali daleko od “skazanych”. Wiem dlaczego powstał mur … niestety nie każdy zniesie obraz gołego faceta opalającego się na trawce. Więcej rewelacji o waszym internowaniu, warunkach i tego jak trktowaliście ludzi innnych niż wy chyba kiedyś opowiem. Byłem dzieckiem ale pamietam 😀

    Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*