Scorsese składa hołd

Współczesne kino ma już niewielu reżyserów, którym może dziękować za swój rozwój, a jeżeli by do tego doszło, to jednym z najważniejszych byłby Martin Scorsese – człowiek, który stworzył Roberta De Niro i przywrócił światu Leonarda DiCaprio, autor najważniejszych filmów w historii kina gangsterskiego i prawdopodobnie jeden z najważniejszych reżyserów drugiej połowy XX wieku. Dlatego też dziwi, że w momencie, w którym to Scorsese powinien otrzymać filmową laurkę w podziękowaniu za całą jego pracę, on sam taką laurkę składa. Jego hołd nazywa się Hugo, a składany jest cichemu ojcu kina – Georges’owi Meliesowi.

 

Hugo z pozoru prezentuje się jak film dla dzieci; sam przed seansem myślałem o nim jak o fanaberii reżysera. Byłem pewien, że w dobie 3D i greenboxów Scorsese nie może obejść się smakiem i sam też zdecydował zrobić sobie film w najnowszej technologii. Taka dziedzina kina nigdy go do tej pory nie interesowała, więc po co szturmuje terytoria Zemeckisa? Prawdopodobnie po to, by mówiąc o cudach początków kina – jednocześnie zaprezentować, w jakim miejscu jest ono obecnie.

Głównego bohatera – tytułowego Hugo – poznajemy na dworcu, kiedy to z pasją oddaje się nakręcaniu tamtejszych zegarów. Łatwo można wywnioskować, że bohater jest sierotą, mieszka w trudno dostępnej zegarowej wieży, a za jedynego przyjaciela ma zepsutego robota. Chłopiec desperacko poszukuje sposobu, aby naprawić maszynę – jedyną pamiątkę po ojcu – i właśnie podczas jednej z eskapad, mających na celu poszukiwanie części, zostaje przyłapany przez starego sklepikarza.     

Fabuła filmu nie należy do zbyt skomplikowanych, jeśli więc ktoś liczy na przygodę życia w stylu podróży Tintina czy Indiany Jonesa – to odradzam. Jedyne niebezpieczeństwo, jakie czeka na głównego bohatera, to dworcowy inspektor, który usilnie próbuje chłopaka złapać i wysłać do sierocińca. Hugo należy raczej do gatunku filmów kameralnych treściowo. Owszem, Scorsese zastosował tutaj technologię, która wizualnie przewyższa nawet Avatara, ale stosuje ją bardzo oszczędnie, a z czasem wycisza do tego stopnia, że widz zapomina o tym, że ogląda fajerwerki, a po prostu się nimi delektuje. Na tym polega właśnie wyczucie kina i ogromna świadomość kinematograficznych działań. Scorsese po raz kolejny potwierdza, że jest mistrzem.

Niestety – Hugo to nie tylko technologia i reżyserski kunszt, ale też historia, która niestety mocno kuleje. Pierwsza godzina filmu, to nic więcej jak ciche snucie się głównego bohatera po dworcu i jakieś niemrawe wstępy fabularne. W tej części zdecydowanie za dużo też inspektora kolejowego, w którego wcielił się Sasha Baron Cohen, postać znana głównie z idiotycznego prowokowania Hollywood filmami takimi jak Bruno czy Borat. Obsadzenie Cohena w tej roli może i nie było błędem, ale włożenie mu w usta głupich dialogów, zakrawa już na chłostę dla scenarzysty. Akcja zaczyna rozkręcać się dopiero w momencie, w którym na jaw wychodzi prawdziwa tożsamość sklepikarza, którego okradał Hugo. Stary, zmęczony życiem dziadek, okazuje się być Georges’em Melies, a poznajemy go w okresie ogromnej depresji, wynikającej z przekonania, iż kino już umarło. Świat myśli, że Melies umarł, a Melies myśli, iż martwe jest kino, toteż Hugo i wychowanka Georges’a – Isabelle – postanawiają za wszelką cenę przywrócić mu wiarę w magię kina.

Melies był w swoich czasach uważany za iluzjonistę kina. Doświadczenie, które zdobył podczas pracy jako magik, przełożył na taśmę filmową i w ten sposób doszło do ewolucji wynalazku braci Lumière. Charakterystyczne dla jego filmów stały się eksperymenty. Sprawiał, że ludzie znikali, albo zamieniali się głowami, pokazywał mumie i szkielety. W tamtych czasach były to rzeczy nie do pomyślenia. Kino polegało jeszcze na oglądaniu filmów z życia ulicy, mało było aktorów, a scenariusze biedne. Nikt tak naprawdę nie używał wyobraźni, jednak jak mówi w filmie sam Melies: „Wojna wszystko zmieniła”.

W postać zapomnianego mistrza kina wcielił się Ben Kinsley, w jego wychowankę – Isabelle Chloe Grace Moretz, a tytułowego bohatera zagrał znany z Chłopca w pasiastej pidżamie – Asa Butterfield. Na drugi plan Scorsese ściągnął garść niesamowitych aktorów, którzy jednak mają tylko po kilkanaście sekund na ekranie, a szkoda, bo z postaci ojca Hugo – granego przez Jude Lawa można było jeszcze sporo wyciągnąć. Po śmierci ojca Hugo trafia pod opiekę wuja z twarzą Ray’a Winstone’a, ale jego też widzimy zaledwie w jednej scenie. Jest jeszcze stary bibliotekarz, którego rola przypadła jednej z największych ikon współczesnego kina, czyli Christopherowi Lee. Trochę więcej do zagrania mają Emily Mortimer i Michael Stuhlbarg (znajomy reżysera z Zakazanego imperium). Nad aktorstwem w tym filmie nie ma się co rozwodzić, ponieważ od razu było wiadomo, że wszyscy zagrają perfekcyjnie. Nie odstawia się fuszerki aktorskiej w filmie Martina Scorsese, jednakże z drugiej strony scenariusz nie daje im też zbyt dużego pola do popisu. Postaci zwykle siedzą i rozmawiają bez większych emocji.

Hugo jest filmem dobrym, jednak obawiam się, że aby w pełni zrozumieć jego sens i się weń wciągnąć, trzeba poznać i zrozumieć historię kina. Nie jest to też zdecydowanie film dla dzieci, ponieważ jedyną rzeczą, która może się tam nieletnim spodobać będzie 3D, a kiedy już znudzą się kolorowymi okularami mogą zacząć narzekać na nudę. Hugo to hołd, ogląda się go podobnie jak Artystę. To filmy o miłości do kina, o jego ewolucji i historii.

 

Ocena: 7

 Mateusz Nieszporek

 

Hugo i jego wynalazek, reżyseria: Martin Scorsese, obsada: Asa Butterfield, Chloe Grace Moretz, Ben Kinsley

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*