George Saunders – „Lincoln w Bardo”

Trwa wojna secesyjna, śmierć codziennie zbiera swe tragiczne żniwo. Pewnego zimowego dnia zabierze też chłopca imieniem Willie, ukochanego synka prezydenta Lincolna. Żałoba rodziców przybierze różne formy. Matka zamknie się w sobie. Ojciec rozpocznie conocne wędrówki do grobowca. Rozdarty między rozpaczą po stracie syna a odpowiedzialnością za kraj i obywateli, chce trwać w złudzeniu, że dziecko wciąż jest z nim. Osieroconego rodzica obserwują zjawy – wśród nich Willie. Wzajemna miłość przyciąga ich do siebie, ale czy możliwe stanie się spotkanie? Obaj staną wobec bolesnych dylematów. Jak żyć po śmierci tych, których kochaliśmy? Jak odejść i zostawić na ziemi ukochane osoby?

George Saunders w swej pierwszej powieści łączy i przełamuje znane nam gatunki literackie. Ta nowatorska forma i świeża jakość w literaturze zostały docenione prestiżową nagrodą Man Booker Prize.

Tyle w kwestii fabuły przeczytamy na stronie wydawnictwa.

Tak dziwnej książki chyba nigdy wcześniej nie czytałam. Trudno ująć ją w jakiekolwiek ramy. Nie jest to proza w klasycznym tego słowa rozumieniu. Na pierwszy rzut oka Lincoln w Bardo przypomina dramat, ale ma też w sobie elementy poezji. Do tego ważną rolę w książce (poniekąd wprowadzenia w kolejne rozgrywające się sceny) stanowią (prawdziwe, czy też zmyślone?) cytaty z dokumentów opisywanej epoki: książek, prac historycznych, listów, pamiętników. Kiedy zaczęłam czytać książkę, pomyślałam: o, to chyba taki amerykański odpowiednik naszych Dziadów! Jednak: nie. Co prawda poruszamy się w świecie zjaw (duchów), ale nie są one w stanie w żaden sposób komunikować się z żywymi, ani na odwrót. Nie sposób też nazwać ich duszami czyścowymi, albowiem przebywają w Bardo. Cóż to takiego? W języku tybetańskim bardo oznacza stan pośredni pomiędzy śmiercią a kolejnymi narodzinami. Saunders zapożyczył to pojęcie na potrzeby naszej kultury – jego bohaterowie bez wątpienia są martwi, ale trwają w zawieszeniu – nieświadomi lub niedopuszczający do siebie po prostu myśli, że nie stoją już w żaden sposób po stronie żywych. Oś fabuły stanowi co prawda śmierć Willie’go i jego (a także żyjącego przecież ojca) zmaganie się z tym faktem, powieść ma jednak również pobocznych bohaterów, którzy są zarówno narratorami, opisującymi zachowanie obu Lincolnów, ale zarazem snują też własne opowieści: o swoim życiu, o stanie, w jakim się znaleźli. Są świadomi, że znajdują się na cmentarzu, jednak zdają się nie rozumieć, w jakim charakterze… Każdy z nich inaczej dochodzi do prawdy. I także o tym jest ta książka: o godzeniu się z własną śmiertelnością, o dojrzewaniu do pójścia dalej, cokolwiek owo „dalej” oznacza.
Nie jest to droga łatwa. „Potrzask. Straszliwy potrzask. Wpadamy weń w chwili narodzin. Kiedyś musi nastać ostatni dzień. Gdy trzeba będzie wyjść z tego ciała. Już samo to jest okropne” – stwierdza jeden z bohaterów, hans vollman. Nie jest też łatwo pogodzić się ze stratą dziecka. Monologi Abraham Lincolna rozdzierają serce. „Po stracie dziecka rodzic sam sobie bez końca katusze zadaje. Kiedy kochamy, a przedmiot naszej miłości – mały, słaby i kruchy – li tylko od nas opieki wygląda, ona zaś z tej czy innej przyczyny zawiedzie, cóż nam zostaje na pociechę (usprawiedliwienie, obronę)? Otóż nic. Wątpliwość będzie się w nas jątrzyć aż po życia kres.

A gdy się z jednym powodem wątpliwości rozprawimy, miast niego pojawiać się będą coraz to nowe” – pisze niejaka pani Rose Milland w swoim Eseju o utracie dziecka. I tak właśnie się dzieje. Abraham nie potrafi sobie wybaczyć, że nie zdołał ocalić syna. Przejmujące są też przemyślenia Willie’go, który długo nie pojmuje, dlaczego ojciec odwiedzający kaplicę traktuje go tak oschle, nie przytula, nie dotyka, a w zasadzie zachowuje się tak, jakby jego – Willie’go – tam nie było. Przemiana i dojrzewanie chłopca do zrozumienia zaistniałej sytuacji trwają długo. Jednak w końcu pojmuje nieodwracalność stanu, w którym się znalazł. „Byłem posłuszny, rzekł chłopczyna. A przynajmniej się starałem. I teraz posłusznym chcę być. Udać się tam, gdzie powinienem. Gdziem powinien był pójść od razu. Ojciec już tu nie wróci. I nikogo z nas nie przyjmą z powrotem w dawnym miejscu” – relacjonuje wspomniany już hans vollman.

Z pewnością nie jest to książka, którą czyta się łatwo. Nie tylko ze względu na tematykę (choć nie brakuje przecież i humorystycznych fragmentów), ale także z racji owej niecodziennej formy. Wielu zresztą czytelników zarzucało Saundersowi, iż napisał literacką wydmuszkę, że chciał po prostu przypodobać się krytykom. Jak było naprawdę, nie wiem. I szczerze mówiąc, jest mi to zupełnie obojętne. Książkę oceniam zawsze pod kątem tego, w jaki sposób mnie ubogaca, zmusza do myślenia, może nawet do zmiany poglądów. Lincoln w Bardo jest jedną z tych pozycji, która bardzo mnie poruszyła. I choć bywały momenty, iż ta dość oryginalna narracja mnie nużyła, to jednak patrząc na całość, jestem pod ogromnym wrażeniem książki. Zmusza do spojrzenia na siebie, własne życie, od tej drugiej strony: kim będziemy, z jakim bagażem doświadczeń, przekonań i refleksji, w jakim stopniu pogodzeni ze stanem faktycznym – kiedy przyjdzie nasz czas. Oczywiście możliwe, że nie tak to działa, że nie da się przygotować na ten moment i zwyczajnie: zawsze będziemy niepogodzeni. Ale ta swego rodzaju symulacja tego, co nas czeka, jest na tyle ciekawa i prawdopodobna, iż mnie przekonała.

 

Katarzyna Piotrowska

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*