Udręki wrażliwości (dlaczego nie warto być wrażliwym)

 

W przestrzeni odczuwania – jaką jest wrażliwość – wszystko zwielokrotnia się echem. Tułam się w niej, przesnuwając siebie w bezimienną pustkę. Gubię się w natłoku zdeformowanych, wyolbrzymionych dźwięków, w odczuwaniu siebie i świata. Aż w końcu, ogłuszona, zamykam się w sobie. Moje istnienie zacieśnia się i więzi mnie w samotności. Z nadmiaru czucia zapadam w niebezpieczne grzęzawisko. W zbudzonych oczach samotności ożywa gorączkowy ognik niepokoju, rozbłysk nieobecności. Wraz z nimi otwiera  się groźne „nic”, rozdziera się powietrze, pęka przestrzeń. Takie tąpnięcie świata uchyla w nim zawrotną przepaść. Ziemia usuwa mi się spod nóg, wyobcowuję się z mojego własnego żywiołu. Płonące oczy wsysają mnie i spadam w nie na oślep, z tępą siłą bezwładu pogrążając się w głębokość tego „nic”, które w nich płonie, a którym jestem ja sama. Gubię się w odczuwaniu siebie.

Kiedy spiętrzy się we mnie płynność, którą przelewam się przez chwile, przepełni mnie i zatopi, unicestwiając mi świat i mnie samą, odejmując wszystko, co daje zgodę na istnienie; kiedy zwątpienie wzbierze we mnie tak wielkie i obezwładniające, że świat przestanie istnieć, wtedy nicość obraca mi się w bycie, okazuje się, że ona „jest”, lub też w owo „jest” prowadzi. W nieobecności czegokolwiek trwa nieusuwalnie czyste udręczenie, anonimowe istnienie – przestrzeń mojej nieobecności (bezosobowe „pole sił” istnienia). Pozostaje ono byciem niczyim, czasownikowym, potwierdzającym się w procesie unicestwiania. Docieram do niego bowiem poprzez niemożność ukojenia, ostatecznego uciszenia, niemożliwość zanegowania zupełnie wszystkiego.

Zatracam się w odczuwaniu świata i ludzi. W swoim zagubieniu nie mam siebie – w którą mogłabym się wycofać, schronić, w której mogłabym odpocząć i zasnąć. Wrażliwość pozbawia mnie azylu, zmuszając do bezustannego czuwania. Ale przecież, pozbawiona siebie, nadal istnieję i czuję bezosobową wieczność. Gdy pragnę już nie być, nicość okazuje się niemożliwa a bycie nieuchronne – nie ma z niego wyjścia. Doświadczam tego, że nie można wymknąć się życiu, że nie sposób wyjrzeć z głębi absurdu bycia, polegającego na niemożliwości nie-bycia. Zło istnienia okazuje się wtedy tkwić w jego bezgraniczności, czyli w niemożliwości śmierci.

W przestrzeni mego zagubienia (w świecie i w innych ludziach – w zewnętrzności) jestem poza sobą, próbując rozpaczliwie wyrwać się z czuwania, wyłamać się z bezosobowości, uciec (wśnić się) w siebie; usiłując dokonać wyłomu w czuwaniu, który wyłączyłby mnie z anonimowości, wytrącił ze stanu udręczonej (uczulonej) obserwacji. A gdy już, ostatnim wysiłkiem, wreszcie tego dokonam – gdy już zespolę się ze sobą i w sobie się schowam – wstępuję ponownie w moją samotność, w moją odwagę, w moją wolność, wchodzę w pusty pokój i zasłaniam okna. Zamykam się w swej tożsamości.

I tak to, wychodząc od siebie, poprzez zagubienie się w odczuwaniu świata, powracam do siebie, i gubię się w sobie.

Ustanawiając przestrzeń, wrażliwość zarazem ją wchłania, niczym światło – które, wyodrębniając przedmioty, spowija je w siebie, naznacza własnym piętnem. Moje spojrzenia potykają się o mnie. Każde poznanie, poprzez uwewnętrznienie przedmiotu, jest spotkaniem ze sobą. Istnienie jest przykuciem do samego siebie, uwięzieniem w swej tożsamości. Wszystko rozgrywa się wewnątrz samotności, każde poznanie i wszelkie światło jedynie ją dopełnia.

Gdy pajęczyna wrażliwości omota rzeczywistość, wszystko staje się nierealne, spowite w immanencję. Przestrzeń oświetlona spojrzeniem staje się przestrzenią widzących oczu.

 Anna Kamińska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

*